Frak w błocie
Felieton o tym, że czasami lepiej żyć przeszłością
Gdybyśmy zabawili się w wyobrażanie sobie personifikacji hiszpańskich klubów – to dobra zabawa, nie gorsza od innych – Barcelona byłaby nobliwym, postawnym mężczyzną ubranym w wytarty na łokciach i kolanach strój rewolucjonisty. Byłaby człowiekiem, który, mimo że jego teraźniejszość jest godna pozazdroszczenia, woli taplać się w przeszłości. Woli wszędzie widzieć wrogów, wypominać dawne grzeszki i we własnej głowie ciągle prowadzić zakończoną dawno wojnę. Athletic byłby starcem. Siedziałby na ławce przed swoim domem na wsi i nawet przez chwilę nie zaprzątałby myśli sprawami innymi niż lokalne, baskijskie porządki. Valencia byłaby normalnym facetem. Raz na plusie, raz na minusie. Raz musiałaby sprzedać sofę, raz mogłaby pozwolić sobie na zakup dębowych mebli. Málaga oczywiście nosiłaby się na modłę arabską. Getafe byłoby narwanym młokosem, a Villarreal próbującym się ustatkować trzydziestolatkiem.
A kim byłby Real? Jeszcze rok temu powiedziałbym, że dżentelmenem we fraku trzymającym laskę, zachwycającym nienagannymi manierami i sposobem bycia wskazującym, że oto stoi przed nami ktoś, to wszystko widział i wszystko osiągnął. Club Seńor, jak mawiają Hiszpanie.
Przyjście portugalskiego samozwańczego geniusza futbolu wiele zmieniło. Dżentelmen połamał na kolanie laskę, zdjął marynarkę, podwinął rękawy i czekał, aż ktoś wejdzie mu w drogę. Zrobił to oczywiście kataloński podstarzały rewolucjonista – zaczął się konflikt w dziejach hiszpańskiego futbolu niespotykany od wielu dekad. Zaczęło się kopanie po piszczelach, ciągnięcie za włosy i obrzucanie błotem. Wcześniej, jeśli oba kluby walczyły, robiły to kulturalnie, ścierając się na szpady. Delikatnie, bez zagrożenia dla życia. Teraz krzyczą, domagając się, by krew rywala natychmiast zrosiła ziemię. Knują i kombinują zapamiętale i bezrozumnie.
Na początku to wszystko wydawało się niegroźne. Jakieś pojedyncze otwarte ataki na sędziego, jakaś krytyka zachowania rywala i stanu boiska – standardowe tłumaczenia przegranych, których nikt nie bierze sobie do serca. Przesilenie przyszło za sprawą Manolína Preciado. Hiszpan powiedział głośno to, o czym inni szeptali w strachu. Sporting wydał Realowi wojnę, na własnym terenie walcząc z Los Blancos, jakby stawką było ich życie, a na wyjeździe ogrywając bezradnych wicemistrzów Hiszpanii. To pokazało, że kolos, chociaż nie ma glinianych nóg, czasami się chwieje. Potem przyszły mecze z Barceloną. Wojna totalna na wszystkich frontach. Do walki wkroczyły wierne trenerowi Mourinho jak psy madryckie dzienniki, które ścierały się z zaślepionymi bezrozumną pasją katalońskimi odpowiednikami. Piłkarze La Selección nawet nie próbowali ukrywać wzajemnej niechęci. Działaczy niemal siłą trzeba było zaciągać do wspólnego posiłku. Szkoleniowcy prześcigali się w słabo zawoalowanych obelgach. Jorge Valdano, jedyny chyba madrycki głos rozsądku, został szybko zmarginalizowany. To, co zaczęła „kanalia” Preciado, doprowadziło do „pieprzonego szefa” i palca w oku Vilanovy.
Teraz zastanówmy się, co z tego mamy. Jeśli ktoś nazwałby teraz Real klubem-dżentelmenem, znakomita większość ludzi potrzebowałaby pomocy lekarskiej, nie mogąc przestać się śmiać. To już nie jest Club Seńor, nie teraz, nie w najbliższej przyszłości. Co z tego mamy? Nienawiść UEFA, otwartą wrogość połowy klubów ligi, szyderstwa przy okazji każdego potknięcia. Mściwe uśmiechy, uszczypliwości i kąśliwe komentarze. Tabuny dziennikarzy przychodzą na konferencję tylko po to, by posłuchać kolejnych agresywnych słów Mourinho. Gdy zamiast niego pojawia się Karanka – wychodzą. Gdy Ronaldo powie, że jest ładny i bogaty, jego słowa trafiają na czołówki gazet, gdy angażuje się w akcje charytatywne, media milczą. I żeby była jasność, tu nie chodzi o zwykłą dziennikarską pogoń za sensacją.
Spójrzmy na Barcelonę. Co wiemy o jej piłkarzach? Głównie to, że są dobrzy. Katalończycy walczą z Realem na noże, zadają ciosy poniżej pasa, ale nie zapominają przy tym o pielęgnowaniu czystej strony klubu. Més que un club to hasło znane każdemu. I nawet teraz, kiedy z więcej niż klubu zostało już naprawdę niewiele, slogan determinuje obraz. Taka jest naturalna kolej rzeczy. Barcelona latami pracowała na bycie klubem, dla którego pieniądze są sprawą drugorzędną, dla którego ważniejsze jest wpłacenie kilku milionów na jakiś szpital niż kupienie kolejnego gracza. Real latami pracował na status klubu dżentelmenów. Barcelona pozostała més que. Real swój frak rozdarł i pobrudził błotem.
Wyłącz AdBlocka, żeby zobaczyć pełną treść artykułu.
Reklamy są jedyną formą, jaka pozwala nam utrzymywać portal, płacić za serwery czy wykorzystywanie zdjęć, by codziennie dostarczyć Ci sporą porcję informacji o Realu Madryt. Dlatego prosimy Cię o wyłączenie AdBlocka, jeśli w pełni chcesz cieszyć się możliwościami nowej strony i korzystać z naszej pracy. Gracias!
Komentarze