Historia do napisania
Są rzeczy, które się wydarzyły, choć trudno w to uwierzyć. Są też rzeczy, które dzieją się rzadko, choć przecież powinny dużo częściej.

23 marca 2013 roku: nowowybrany papież Franciszek (po prawej) po raz pierwszy odwiedza emerytowanego papieża Benedykta XVI (po lewej). (fot. Getty Images)
Arsenal – Real Madryt: Przewidywane składy
Niegdyś w internetowych kręgach modne było komentowanie niestworzonych historii stwierdzeniem, że „spośród historii, które się nie wydarzyły, ta nie wydarzyła się najbardziej”. Najczęściej w ten sposób kwitowano, czy też może i nadal kwituje się opowieści z rodzaju „a kierowca autobusu wstał i zaczął klaskać”. Choć na ogół łatwo jest kwestionować wszystko i wszystkich, często skądinąd słusznie, to jednak do niektórych zdarzeń, jakkolwiek niewiarygodnie brzmiał ich przebieg, faktycznie dochodziło i nawet da się to przejrzyście udokumentować.
Przy tak wielu czynnikach i zmiennych, jakie kierują losami świata, występowanie nawet nieprawdopodobnych zjawisk i zajść można mimo wszystko w jakiś sposób logicznie wytłumaczyć. Przy nieograniczonej liczbie możliwych splotów okoliczności i braku limitu czasowego w gruncie rzeczy trudno, byśmy raz na jakiś czas nie dali się zaskoczyć czemuś, co w pierwszej chwili potraktujemy w kategoriach piramidalnej bzdury. Tak oto Billa Islesa piorun trafił siedem razy, w marcu 2013 roku mogliśmy przekonać się na własne oczy, jak witają się papieże, w Starych Kiejkutach na Mazurach istniało tajne więzienie CIA, Niemcy przejęli wątpliwie prestiżowy tytuł chorego człowieka Europy, a Real Madryt trzy razy z rzędu zdobył Ligę Mistrzów.
W przypadku wszystkich wymienionych przed sekundą sytuacji, a wyliczać by ich można przecież bez końca, raczej nie pomyślelibyśmy, że są w stanie faktycznie się wydarzyć. A jednak to niezaprzeczalne fakty. W natłoku tych mimo wszystko dość regularnych zaskoczeń i zastanawiania się, jak w ogóle do czegoś takiego mogło dojść, raczej rzadko odwracamy ten schemat myślenia. A istnieją przecież rzeczy, które teoretycznie powinny dziać się w miarę regularnie lub chociaż znacznie częściej, a jednak nie dzieją się prawie wcale. Jedną z nich są konfrontacje Realu Madryt z Arsenalem.
Królewscy w Lidze Mistrzów zdążyli napisać wielowątkowe, również bardzo często wręcz niewiarygodne, historie z naprawdę pokaźnym gronem rywali, by wymienić choćby Bayern, Borussię, Liverpool, Manchester United, Juventus, Chelsea, PSG, City, czy Atlético. Część z tych rywalizacji zdążyło się dorobić statusu niemal legendarnych nawet pomimo faktu, że narodziły się stosunkowo niedawno, ale nadrabiały przy tym intensywnością i treścią. Dorobić do nich można wartką narrację pełną zwrotów akcji i dokopującą się do najgłębiej skrywanych emocji jej odbiorców.
W dziele pod tytułem „Real kontra Arsenal” powstać zdążyła zaś jedynie strona tytułowa i pierwszy rozdział. Następnie zaś książkę rzucono w kąt, gdzie kurzyła się przez prawie dwie dekady. Jakkolwiek absurdalnie to zabrzmi, tyle samo razy, co z Kanonierami, mierzyliśmy się w Champions League z, przy całym szacunku, epizodystami pokroju Sheriffa Tyraspol, czy Legii Warszawa. Trudno nie mówić w tym przypadku o potężnej futbolowej anomalii. Arsenal od momentu przemianowania Pucharu Europy na Ligę Mistrzów brał udział w rozgrywkach, nie licząc bieżącej edycji, dwadzieścia razy, szesnastokrotnie awansując przy tym do fazy pucharowej. Z Realem Madryt w ciągu ponad ćwierćwiecza mierzył się mimo to zaledwie raz. Był to zresztą jedyny raz w historii. Dla porównania, z Barceloną odhaczył pięć rywalizacji, w tym raz w finale, z Bayernem zaś siedem. Nawet na Borussię Kanonierzy wpadali w fazie pucharowej aż cztery razy.
Gdybyśmy chcieli choć po części streścić zmiany na świecie, do jakich doszło od momentu ostatniego spotkania Realu z Arsenalem w dzień kobiet 2006 roku, nie wystarczyłoby nam Internetu. Ograniczymy się więc jedynie do stwierdzenia, że część dzisiejszych kibiców, których wówczas jeszcze nawet nie było na świecie lub mieścili się pod stołem w pozycji pionowej, dziś są ludźmi w kwiecie wieku, którzy za miesiąc z hakiem będą mogli podjechać autem pod lokal wyborczy i oddać głos w wyborach prezydenckich na _____________. W ramach chyba dość mało znanej ciekawostki warto też na pewno wspomnieć, że rewanż na Highbury był ostatnim spotkaniem, jakie Zinédine Zidane rozegrał w Lidze Mistrzów.
Jak zaś wyglądał przebieg tego jedynego w dziejach dwumeczu Królewskich z Arsenalem? Ano niezbyt ciekawie. Real Madryt w sezonie 2005/06 znajdował się we wczesnej fazie klątwy 1/8 finału, którą, jak miało się okazać, Kanonierzy na dobre napędzą. W pierwszym meczu na Santiago Bernabéu prowadzony przez Juana Ramona Lopeza Caro zespół przegrał 0:1 po slalomie gigancie Thierry'ego Henry'ego. Legendy głoszą, że trafieniem tym pięć lat później w półfinale w Madrycie zainspirował się Leo Messi. Henry mógł mu zresztą co nieco pokazać, ponieważ obaj napastnicy przez jakiś czas byli potem klubowymi kolegami. W rewanżu na Highbury, dawnym obiekcie The Gunners, padł natomiast bezbramkowy remis. Real Madryt tym samym po raz drugi z rzędu odpadł z rozgrywek już na starcie fazy pucharowej, a sztukę tę powtórzył później jeszcze czterokrotnie. Historia starć Królewskich z Kanonierami do teraz ograniczała się więc nie tylko do pojedynczego dwumeczu, lecz także, co warto podkreślić, zaledwie jednego gola.
W końcu jednak nadszedł czas, by ten błąd w systemie naprawić. Wreszcie dojdzie do zdarzenia, do jakiego na chłopski rozum powinno było dojść dużo wcześniej. Jak na złość przychodzi ono jednak w momencie, który eufemistycznie można by ująć jako wrażliwy. Z ekipą Mikela Artety mierzymy się bowiem tuż po podpisaniu pierwszych dokumentów w sprawie kapitulacji w La Lidze. Spotkanie z Valencią mocno zachwiało narracją o nieprawdopodobnej zdolności przetrwania Królewskich niezależnie od stylu gry. Po sobotnim starciu, zamiast dalej emanować osobliwą dumą z bycia niezniszczalnym karaluchem futbolu, mieliśmy raczej ochotę sami pójść się odrobaczyć. W potyczce z Nietoperzami doświadczyliśmy tego, czego w głębi duszy wszyscy się obawialiśmy, ale co jednocześnie udawało nam się do tej pory cyklicznie przesuwać w czasie o trzy dni.
Nawet jeśli w obecnej sytuacji jesteśmy w stanie bez większego kłopotu odciągać od siebie katastroficzne wizje, to jednak obawa przed zaistnieniem efektu domina staje się wyraźne odczuwalna. Moglibyśmy się oczywiście chwycić śpiewki, że Real w Europie i Real w lidze to dwa różne zespoły. Ale czy w bieżącym sezonie rzeczywiście aż tak bardzo rzuca się to w oczy? Optymiści przypomną w tym momencie fantastyczny dwumecz z Manchesterem City oraz wspomną, że Arsenal w obliczu olbrzymich problemów z obrońcami będzie starał się nas powstrzymać Jakubem Kiwiorem. Pesymiści z kolei podkreślą, że Obywatele byli i nadal są pogrążeni w głębokim kryzysie, a przejście do kolejnej fazy w taki sam sposób, jak z Atlético drugi raz po prostu nie przejdzie. O fazie ligowej już nawet nie ma co strzępić ozora.
Co zaś w tym temacie mają do powiedzenia realiści? Najbliżej im do stwierdzenia, że od ośmiu miesięcy najzwyczajniej w świecie nie wiedzą, na czym tak naprawdę stoją. Mają świadomość, że coś nie działa, patrzą krytycznie, choć bez dramatyzowania, ale jednocześnie nie są zdolni określić, na ile poważna jest awaria w kontekście ostatecznych rozstrzygnięć. Czysta logika podpowiada im jedynie, że nie powinni spodziewać się jej usunięcia przed końcem sezonu.
Pewne jest tylko to, że jakoś to będzie. Jakoś, czyli jak konkretnie? Pytajcie nas, a my was. Może wspólnie wpadniemy na coś mądrego.
* * *
Mecz z Arsenalem rozpocznie się dzisiaj o godzinie 21:00, a w Polsce będzie można obejrzeć go na kanale CANAL+ Extra 1 w serwisie CANAL+ Online.
Wyłącz AdBlocka, żeby zobaczyć pełną treść artykułu.
Reklamy są jedyną formą, jaka pozwala nam utrzymywać portal, płacić za serwery czy wykorzystywanie zdjęć, by codziennie dostarczyć Ci sporą porcję informacji o Realu Madryt. Dlatego prosimy Cię o wyłączenie AdBlocka, jeśli w pełni chcesz cieszyć się możliwościami nowej strony i korzystać z naszej pracy. Gracias!
Komentarze