Advertisement
Menu

Samo życie

To historia, jakich wiele.

Foto: Samo życie
Kylian Mbappé w uścisku kolegów z zespołu. (fot. Getty Images)

Na saksy Zbigniew wyjeżdżał od kilku lat. Podobnie zresztą jak wielu innych Polaków, którzy chcieli się dorobić tuż po przemianach ustrojowych w kraju. Ówczesne Niemcy nie były tymi samymi, pogrążonymi w chaosie i kryzysie Niemcami, jakie znamy dziś. Wówczas stanowiły one synonim dobrobytu i godnego zarobku. Gdy Zbyszek wracał z wojaży do domu, przywoził ze sobą tamtejszą, do dziś owianą legendą, chemię, drogie słodycze dla dzieci, czy sprzęty, które w polskich sklepach były albo niedostępne, albo kosztowały fortunę. Lubił wyciągać pliki banknotów w zagranicznej walucie i ostentacyjnie przeliczać je na oczach żony. 

„U nas w Niemczech to…”, „U nas w Niemczech tamto…”, wyrwało mu się od czasu do czasu. Tego rodzaju poza była zresztą poniekąd uzasadniona, ponieważ nie był jednym z tych, którzy za naszą zachodnią granicą wykonywali podrzędne robótki, a po powrocie jedynie zgrywali się, co to nie oni. Miał tam dobrą i stabilną pracę, żył na niezłym poziomie. Choć nieraz przychodziły gorsze okresy, to jednak wciąż można by powiedzieć, że odniósł sukces. 

Jak jednak mawia stare powiedzenie, gdy kota nie ma, myszy harcują. Kiedy Zbigniew zarabiał w markach niemieckich, sąsiedzi niejednokrotnie widywali, jak do jego żony Ireny o różnych, nieraz dziwnych porach przychodził Włodzimierz. Mieli swoje podejrzenia, słuszne zresztą, ale nie zamierzali się wtrącać. W końcu to nie ich sprawa. Nie chcieli bawić się w cudzy materac. Irena po cichu myślała nawet nad rozwodem. Zbigniew bywał w domu gościem, a Włodzimierz, choć nie zarabiał aż tyle, to jednak nie należał do gołodupców. Poza tym brak intercyzy kusił położeniem łapy na części niemieckiej krwawicy Zbyszka. Ten jednak, kiedy wreszcie zorientował się, co jest pięć, ani myślał do tego dopuścić. Zdawał sobie sprawę, że ciągłe nieobecności siłą rzeczy wiążą się zaniedbaniem życia rodzinnego. Czuł jednak, że sytuacja nie jest jeszcze aż tak zła, by nie być w stanie jej uratować. Zbyt bardzo kochał Irenę, by bez walki pozwolić uciec jej w objęcia absztyfikanta. Czy mu się udało? Cóż, w tym momencie opowieść jak na razie się urywa. 

Dwumecz z Manchesterem City, choć rozgrywany zaledwie w ramach 1/16 finału Ligi Mistrzów, był kwintesencją tego, czym Real Madryt jest na piłkarskich saksach. Drużyną, która w Europie, kiedy przychodzi co do czego, umie zacisnąć zęby, wycierpieć swoje, a na koniec świecić pełnym blaskiem. Zwłaszcza w rewanżu Królewscy rozegrali bez cienia wątpliwości najlepsze spotkanie w tym sezonie, a kto wie, czy i nie w kilku ostatnich latach. Przez 90 minut tak naprawdę nie zapadło nam w pamięci choćby jedno zagranie, które jednoznacznie określilibyśmy mianem złego. No, może ten faul Camavingi w samej końcówce, faktycznie był bezsensowny. Ale to tyle. 

Można oczywiście umniejszać dokonań podopiecznych Carlo Ancelottiego, da się to zresztą zrobić w bardzo łatwy sposób. Kryzys Obywateli nie jest bowiem żadną tajemnicą. Z drugiej strony jednak, kto jest w stanie z ręką na sercu przyznać, że spodziewał się takiego obrotu spraw? I nie mówimy tu o braku wiary w awans, bo ta jest zawsze, lecz o aż tak wyraźną dominację nad, bądź co bądź, przeciwnikiem budzącym olbrzymi respekt niezależnie od okoliczności. Wbrew pozorom ten dwumecz nie wygrał się wyłącznie dzięki temu, że City postanowiło strzelić sobie w głowę. Wciąż trzeba było bowiem umieć wykorzystać słabość rywala, o co byłoby trudno bez konkretnego planu. Czasami sztuka ta nie udaje sie przecież nawet w starciach z teoretycznie kilka klas słabszymi zespołami. A z City dokonaliśmy tego dwukrotnie. Chwila euforycznego uniesienia po prostu nam się w tej sytuacji należy. 

Dziś jednak pora wrócić z saksów do domu, gdzie już aż tak kolorowo nie jest, choć jeszcze przed chwilą wydawało się, że Irena jest w pełni zadowolona z życia i warunków bytowych. Sytuacja Królewskich na krajowym podwórku zdążyła się jednak mocno skomplikować. Porażka z Espanyolem oraz remisy z Atlético i Osasuną sprawiły, że z czteropunktowej przewagi w trzy tygodnie spadliśmy z fotela lidera. Choć zdaniem wielu do takiego stanu rzeczy walnie przyczynił się Włodzimierz poziom sędziowania, to jednak nawet pomimo braku zrozumienia względem niektórych decyzji po prostu trzeba iść dalej. Tym bardziej że sprawa cały czas jest jak najbardziej do wygrania. Niezmiennie zależymy tylko od siebie i od tego, jakie środki naprawcze zastosujemy. No chyba że rzeczywiście pójdziemy w stronę teorii spiskowych i będziemy się upierać, iż brak mistrzostwa dla Realu Madryt został już dawno przyklepany przez akolitów Negreiry. Wtedy pozostaje nam jedynie przeprosić i życzyć sobie z wymuszonym uśmiechem na ustach miłego dnia. 

W dzisiejsze popołudnie rywalem podopiecznych Carlo Ancelottiego będzie Girona, czyli drużyna, która po kapitalnym zeszłym sezonie po raz pierwszy również otrzymała zgodę na wyjazd na saksy. W przeciwieństwie do Realu Madryt Katalończycy jednak na zagranicznych wojażach ani nie zarobili tyle, ile chcieli, ani nie byli zdolni utrzymać w ryzach harmonijnego pożycia w rodzinnym domu. Zespół Michela w Lidze Mistrzów nie dopisał kolejnych rozdziałów romantycznej historii i szybko okazał się w tych rozgrywkach ciałem obcym. Siedem porażek w ośmiu meczach i 33. pozycja na koniec fazy ligowej tworzą obraz daleki od udanej zarobkowej emigracji. Bardziej przypominać to mogło odbijanie się drzwi do drzwi i desperackie próby zebrania funduszy na bilet do domu. 

Z prozą życia nasi rywale ścierają się teraz także w La Lidze, gdzie z rewelacji minionych rozgrywek Girona weszła w buty nieco lepszego średniaka. Obecnie zespół zajmuje 10. lokatę w rozgrywkach i – jak określił to kapitan drużyny Cristhian Stuani – nie myśli ani o walce o puchary, ani o tym, by uniknąć ugrzęźnięcia w dole tabeli. Głównym zadaniem na ten moment jest wyłącznie złapanie regularności i wyjście na prostą. Trzeba też jednak powiedzieć sobie jasno, że nie jest to żadna ujma dla ekipy, której staż w najwyższej klasie rozgrywkowej wciąż jest bardzo niewielki. Jakkolwiek patrzeć, trudno było dobić do poprzeczki, jaką Girona zawiesiła sobie w poprzednich rozgrywkach. Tym bardziej w sytuacji, gdy trzeba było zmierzyć się z czymś zupełnie nowym, czyli grą na dwóch frontach.  

Droga do tego, by odzyskać Irenę fotel lidera, prowadzi w znacznej mierze przez z pozoru małe, lecz w praktyce znaczące gesty. A także przez to, by jak najmniej przy tym zepsuć. Gdy już jesteśmy w domu, starajmy się o niego dbać. Gdy zaś coś zaczyna się komplikować, zamiast ograniczać się do rozmyślania o czynnikach, jakie wpłynęły na zaistniały stan rzeczy, wyciągajmy jak najszybciej wnioski i starajmy się to naprostować. Wszystko zależy wciąż wyłącznie od nas. 

* * *

Mecz z Gironą rozpocznie się dziś o 16:15. W Polsce będzie można obejrzeć go na kanale Eleven Sports 1 w serwisie CANAL+ online.

Wyłącz AdBlocka, żeby zobaczyć pełną treść artykułu.

Reklamy są jedyną formą, jaka pozwala nam utrzymywać portal, płacić za serwery czy wykorzystywanie zdjęć, by codziennie dostarczyć Ci sporą porcję informacji o Realu Madryt. Dlatego prosimy Cię o wyłączenie AdBlocka, jeśli w pełni chcesz cieszyć się możliwościami nowej strony i korzystać z naszej pracy. Gracias!

Komentarze

Wyłącz AdBlocka, żeby brać udział w dyskusji.

Reklamy są jedyną formą, jaka pozwala nam utrzymywać portal, płacić za serwery czy wykorzystywanie zdjęć, by codziennie dostarczyć Ci sporą porcję informacji o Realu Madryt. Dlatego prosimy Cię o wyłączenie AdBlocka, jeśli w pełni chcesz cieszyć się możliwościami nowej strony i korzystać z naszej pracy. Gracias!