(Nie)kosmiczny mecz
Kategoria: badania kosmosu.
Antonio Rüdiger i Federico Valverde. (fot. Getty Images)
Real Madryt – FC Barcelona: Przewidywane składy
Wystrzelona w 1977 roku bezzałogowa sonda kosmiczna Voyager 1 w zeszłym roku wciąż pozostawała najdalej wysłanym przez człowieka w przestrzeń kosmiczną obiektem. Od naszej planety dzieliły ją 164 jednostki astronomiczne, co sprawiało, że sygnał potrzebował aż 22 godzin na przebycie drogi.
Naukowcy NASA oprócz celu czysto badawczego postanowili też jednak ubezpieczyć się na wypadek wpadnięcia sondy w ręce reprezentanta którejś z pozaziemskich cywilizacji. Tak oto na jej kadłubie znalazł się 12-calowy dysk, na którym znalazły się odpowiednie koordynaty oraz między innymi naturalne odgłosy planety (wiatr, szum drzew, śpiew ptaków etc.), zdjęcia ze wzorami matematycznymi i fizycznymi, wizerunki ludzkie wraz z anatomicznymi szczegółami, 55 próbek językowych, muzyka różnych gatunków oraz, jakżeby inaczej, przemówienie prezydenta USA.
Nikt w Waszyngtonie nie mógł się jednak spodziewać, że płytka aż tak szybko wpadnie w ręce kosmitów. Znaleziony w przestrzeni materiał z miejsca bardzo ich zaciekawił. Dostrzegli pewne podobieństwa w odniesieniu do własnej cywilizacji, ale też podłapali kilka ciekawych rozwiązań, na jakie do tej pory sami nie wpadli. Od Mozarta natomiast zdecydowanie bardziej polubili Beethovena, a z języków w brzmieniu najprzyjemniejszy wydał im się czeski.
Choć na Ziemi nie mieli o tym pojęcia, przez wiele lat byli z nieskrywanym zainteresowaniem obserwowani. Do złożenia oficjalnej wizyty dyplomatycznej cały czas mimo wszystko brakowało jakiegoś przełomu, po którym Sułtan Kosmitów rzekłby w kierunku Króla Galaktyki: „Lecimy!”. Wtedy jednak 26 października 2024 roku Barcelona wygrała na Santiago Bernabéu z Realem Madryt 4:0. Jako oficjalny prezent dla ludzkości i zarazem nagrodę za zdobycie mistrzostwa wszechświata kosmici mieli złożyć w ręce prezesa Blaugrany wykonaną z nieznanego nam drogocennego kruszcu statuetkę. Pech polegał na tym, że jeden z wysoko postawionych sekretarzy uzmysłowił swoim przełożonym, iż na Ziemi czas płynie w innym tempie, a sezon nie kończy się w październiku. Po kilku tygodniach plan odwiedzin naszej planety został bezterminowo odłożony w czasie.
Do końca października Barcelona budziła niemal wyłącznie zachwyty. Wszystko robiła dobrze. Grała efektownie i efektywnie, goliła i słabych, i mocnych, a Hansi Flick był murowanym kandydatem do miana najlepszego trenera sezonu. Strzelenie w ciągu kilku dni czterech goli Bayernowi i Realowi Madryt wyłącznie wzmagało wrażenie, że oto na naszych oczach reinkarnuje się prawdziwy piłkarski potwór. Jak jednak miało się okazać, nie tylko kosmici dali się na to złapać.
Żeby było jasne, nie odbieramy Barcelonie szans na trofea w tym sezonie, ponieważ aż za dobrze wiemy, że bardzo wiele może się jeszcze wydarzyć. Chodzi nam bardziej o to, że nigdy nie jest tak dobrze, by za chwilę nie mogło być bardzo źle, ani nigdy nie jest tak źle, by zaraz nie mogło być znacznie lepiej. Co jeśli ani Xavi nie był tak słaby, ani Flick nie jest tak dobry? Tego, co na boisku, tak naprawdę nie da się oddzielić aż tak grubą kreską, by kwestie instytucjonalne nie miały na to żadnego wpływu. Ta sama reguła obowiązuje zarówno w przypadku Kotwicy Kołobrzeg, Lechii Gdańsk, jak i Barcelony. Dźwignie, dziwaczne umowy, czy cyrki z rejestracją piłkarzy koniec końców rezonują również na murawę.
Przed dzisiejszym Klasykiem perspektywa jest więc już zupełnie inna, choć minęło, wydawać by się mogło, stosunkowo niewiele czasu. Nawet jeśli mimo wszystko wstrzymalibyśmy się ze stwierdzeniem, że dziś jakkolwiek będziemy faworytem, to jednak krajobraz bez wątpienia prezentuje się zgoła odmiennie niż po sromotnej klęsce z końcówki października. Sami zresztą, może nieco kontrowersyjnie, pozwolimy sobie na stwierdzenie, że tamten mecz z samego przebiegu wcale nie musiał skończyć się aż takim rezultatem. Nie chcemy w tym momencie zastanawiać się, co by było gdyby nie spalone, czy lepsza skuteczność. Po prostu uważamy, że piłkarsko nie daliśmy sobą wytrzeć podłogi aż tak bardzo, jak wskazywałby na to wynik.
Z jednej strony 0:4 z Madrytu, zasłużone czy nie, mimo wszystko na pewno wciąż będzie przed pierwszym gwizdkiem pozostawało gdzieś z tyłu głowy, o podobnym laniu nie da się przecież zapomnieć tak szybko. Z drugiej jednak nawet przy pełnej świadomości niepodważalnej klasy rywala oraz niezależnej od stawki potyczki rangi Klasyku wiemy, że mierzymy się z zespołem, który da się rozpracować.
W finale Superpucharu Hiszpanii zagrają ze sobą dwie drużyny złożone ze śmiertelników. Po jednej stronie stanie ekipa na dopaminowym zjeździe, po drugiej zaś drużyna, która długimi tygodniami wydawała się przygnębiona, ale przy tym wciąż najczęściej wywiązywała się ze swoich obowiązków. Cały czas nie udało nam się jednak w tym sezonie przebić przez pewien szklany sufit. Nie licząc bowiem pamiętnego starcia z również mającą swoje problemy Borussią, potykaliśmy się praktycznie na każdym rywalu, na którym można było zakładać potknięcie. Ale czy jest lepsza okazja na odwrócenie tej tendencji niż bezpośredni mecz o trofeum i to na dodatek przeciwko odwiecznemu rywalowi, któremu wypadałoby się jakoś odgryźć za splądrowanie naszego domu jesienią?
* * *
Finał z Barceloną odbędzie się dzisiaj o 20:00 czasu polskiego, a ten mecz w Polsce będzie można obejrzeć na kanale Eleven Sports 1 na platformie CANAL+ Online.
Wyłącz AdBlocka, żeby zobaczyć pełną treść artykułu.
Reklamy są jedyną formą, jaka pozwala nam utrzymywać portal, płacić za serwery czy wykorzystywanie zdjęć, by codziennie dostarczyć Ci sporą porcję informacji o Realu Madryt. Dlatego prosimy Cię o wyłączenie AdBlocka, jeśli w pełni chcesz cieszyć się możliwościami nowej strony i korzystać z naszej pracy. Gracias!
Komentarze