Advertisement
Menu
/ elmundo.es

Karanka: W José nie ma nic, co byłoby improwizowane

Aitor Karanka był piłkarzem Realu Madryt od 1997 do 2002 roku. Hiszpan, który został później trenerem angielskich klubów, udzielił obszernego wywiadu dziennikowi El Mundo. Były zawodnik opowiadał o swoich projektach, początkach w Realu, wygranych Pucharach Europy i czasach spędzonych u boku Mourinho.

Foto: Karanka: W José nie ma nic, co byłoby improwizowane
Fot. Getty Images

Nie jest niczym niezwykłym, że po kilku piwach zmienia się twoje spojrzenie na życie. Zdarzało się to Aitorowi Karance i – co rzadsze – gdy budził się następnego dnia, wciąż myślał tak samo. Po dwóch dekadach spędzonych w wirze nowoczesnego futbolu, z których znaczną część spędził w swojej lokomotywie, Realu Madryt, po przybyciu do Anglii, by zarządzać Middlesbrough, odkrył, że piłka nożna może być jeszcze czymś innym. Że to powinno być coś innego. „Tradycja tak prosta jak trzecia połowa spotkania, wypicie drinka z trenerem drużyny przeciwnej po meczu, skłoniła mnie do zastanowienia się nad tym, jak wykonywałem swój zawód przez tyle lat. Nie bawiła mnie konieczność bycia miłym dla przeciwników po porażce, ale kiedy wygrywałeś, byli czarujący i dawali ci rady odnośnie twojego następnego przeciwnika. Przypomniałem sobie, że istnieje inny, zdrowszy sposób rozumienia piłki nożnej. To mnie zafascynowało, to jest to, czego chcę, co lubię”, wyjaśnia emerytowany już trener.

Kiedy to się stało?
To był progres, ale już w drugim roku wyeliminowaliśmy City Manuela Pellegriniego w Pucharze Anglii. Czułem się brutalnie, bo wyrzuciłem ich jako drugoligowiec, a poza tym ciągnęła się za mną historia mojego pobytu z Mourinho w Hiszpanii, ale Manuel przyjechał tam z Txiki Begiristainem oraz Ferranem Soriano i okazał mi spektakularny szacunek, uprzejmość i życzliwość. A w następnej rundzie graliśmy z Arsenalem, ja byłem debiutantem, który trenował od roku, a Arsène Wenger przyjął mnie w swoim biurze i spędził ze mną 45 minut, jakbyśmy znali się od zawsze. Wszystko to tworzy bezpośrednią, szlachetną i szczerą nić między trenerami, która mnie naznaczyła i która czyni ten zawód o wiele lepszym.

Założyłeś AK Coaches' World, konferencję dla trenerów z całego świata, aby dzielić się pomysłami. W ten sposób chcesz przekazywać swoją filozofię?
Tak, ale zdajesz sobie sprawę, że to skomplikowane. W futbolu jest coraz więcej biznesu, a coraz mniej romantyzmu, nawet w Anglii. Trudniej jest mieć czas na budowanie relacji. Te pilne sprawy, ta ciągła karuzela trenerów, w ostatecznym rozrachunku wydaje się czynić nas wrogami, ponieważ jeśli zostaniesz zwolniony, otwierają się drzwi dla mnie, aby cię zastąpić. Nie chcę, aby ten zawód stał się takim, w którym nie szanujemy się nawzajem. To by mnie naprawdę zabolało i musimy z tym skończyć.

Trzy Ligi Mistrzów. Muszę przyznać, że nawet ja byłem zaskoczony, iż to pamiętam.
Wiem i doskonale to rozumiem. W końcu te puchary są dla mnie i moich bliskich. Jest to miłe, ale nie jest to coś, czym chcę się chwalić. Czasami ludzie mnie pytają, a ja czuję się nawet zakłopotany, gdy mówię, że wygrałem aż trzy. Często życie jest tak proste, jak pojawienie się we właściwym miejscu we właściwym czasie i ja to zrobiłem.

Pozwól się docenić, chłopie.
Tak, ale są wspaniali gracze, którzy nie mieli tego szczęścia i nie zrobili nic złego, by na nie zasłużyć. Kiedy wygraliśmy Séptimę w moim pierwszym roku, Manolo Sanchís wziął puchar, jakby to był jego syn, a ja pełen nieświadomości spojrzałem na niego ze zdziwieniem i zapytałem: „To nie jest takie skomplikowane, prawda?”. Prawie we łzach powiedział mi, że zobaczę, jak to jest, gdy minie czas… i dwa lata później wygraliśmy kolejny. A ja do niego: "Widzisz, Manolo? Opowiadałeś mi jakieś bajki (śmiech)". To bardzo dobitne, że tak wiele legend, na przykład reszta Quinta del Buitre, nie ma na swoim koncie Pucharu Europy, a ja mam trzy. To dar możliwości.

Czy jako syn trenera byłeś skazany na zostanie piłkarzem?
Tak, nigdy nie brałem pod uwagę innej możliwości. Zawsze mówi się, że pierwszym prezentem była piłka, ale mój był gorszy, bo wychowałem się w domu pełnym worków z piłkami. Mój ojciec był trenerem, kitmanem i delegatem, prał w domu stroje zawodników, miał bagażnik samochodu pełen futbolówek, zabierał mnie na treningi… Dorastanie u jego boku było spektakularne. Chciałem się temu poświęcić.

Kiedy przekonałeś się, że oprócz tego, że chcesz, to możesz?
Istnieje kilka etapów. Kiedy miałem 15 czy 16 lat w Vitorii byłem najlepszy lub prawie najlepszy i widziałem, że za każdym razem, kiedy zmieniałem pozycję, podążało za mną dwóch przeciwników. To wtedy zacząłem myśleć, że jestem całkiem niezły, ale miałem sporą przerwę, kiedy przybyłem do Lezamy [ośrodek treningowy Athleticu], a poziom wzrósł i nie byłem już taki dobry. Znowu się poprawiłem, ale kiedy zacząłem ponownie dobrze wyglądać, trafiłem do ligi U-19, gdzie grałem przeciwko Realowi czy Barcelonie, i znowu musiałem harować. Podjąłem te kroki i kiedy miałem 18 lat i grałem w każdym meczu w drugiej lidze z Bilbao Athletic, zacząłem wierzyć, że uda mi się z tego wyżyć.

Obecność nauczyciela w domu może być czasem przytłaczająca i niepożądana. Czy zdarzyło ci się to?
Nie, ponieważ mój ojciec był zawsze spektakularnym psychologiem. Kiedy miałem chwile słabości i zwątpienia, zarówno po przybyciu do Athleticu, jak i do Madrytu, zawsze potrafił dodać mi otuchy. Ale jeśli byłem dorosły, to on był pierwszym, który mnie stopował. Wychodziłeś z San Mamés po meczu, a on robił awanturę. Nie miało znaczenia, że wygrałem trzy Puchary Europy i jestem jego synem, jeśli się wywyższałem, to nie było litości. Bardzo mi pomagał w każdym momencie i w każdej sytuacji.

Czy dorastałeś wiele razy?
Nie w Athleticu, bo przyjechałem młody i z wykształceniem zdobytym w domu pełnym szacunku oraz pracy. Poza tym Lezama ci na to nie pozwala. Tam nie możesz myśleć, że jesteś kimś więcej niż jesteś, bo ich wartości są odwrotne. Zamknij się, pracuj i się poprawiaj. Przybyłem do klubu w wieku 16 lat i na korytarzach mijałem Howarda Kendalla oraz zawodników pierwszej drużyny. Nie miałem czasu na bzdury, chciałem się dostać tam, gdzie oni. To było bardziej skomplikowane później, kiedy miałem 22 lub 23 lata, kiedy przyjechałem do Madrytu. To właśnie wtedy, jeśli nie masz wokół siebie odpowiednich ludzi, możesz postradać zmysły.

Dopadło cię to?
Przez jakiś czas. Byłem daleko od domu, to był Real z Quinta del Ferrari… Nie mieszkałem w La Moraleji i nie kupiłem Ferrari, ale nie byłem też święty. Gdyby moja dziewczyna, a obecnie moja żona, nie przystopowała mnie, straciłbym trochę głowę.

Mijatović przyznał mi, że prawie wszystkie legendy o życiu nocnym w tej szatni są prawdziwe.
Powiedzmy, że zamiast imprezować, chodziło nam raczej o długie kolacje. Przyjechałem z Athleticu trochę zaniepokojony tym, jak się zintegruję z tymi wszystkimi gwiazdorami, ale od pierwszego dnia byłem witany jak jedna z nich. O gwiazdach futbolu krąży wiele mitów. Przez pierwsze dwa tygodnie moi przyjaciele z domu dzwonili do mnie z pytaniem, czy ze mną rozmawiają i jak mam żyć z tymi ludźmi, a tymczasem Hierro, Pedja i ci faceci codziennie zapraszali mnie na kolację. Była wspaniała atmosfera. Kiedy Real grał finał w Cardiff w 2017 roku, poszedłem go obejrzeć, spotkałem Roberto Carlosa, Pedję i Luísa Figo, a mój syn był zdumiony, widząc naszą zażyłość i jak się uwielbialiśmy, mimo że nie widzieliśmy się przez długi czas. W szatni tworzysz więzi, które trwają wiecznie.

Mam wrażenie, tak jak w przypadku Julena Guerrero czy teraz Iñakiego Williamsa, że Athletic znaczy tak wiele dla Basków, że kiedy tam jesteś, czasami osiadasz na laurach i nie badasz swoich możliwości. A jak było z tobą?
Mnie się to nie przytrafiło i dlatego odszedłem, ale to prawda, że po dwóch, trzech latach w pierwszym zespole zauważasz, że stajesz się bardzo wygodnicki. Drużyna, którą kochasz, duże miasto, względna presja… Miałem szczęście, że na tym etapie zadzwonił do mnie Real. Wahałem się, były dni, kiedy było mi trudno, ponieważ oznaczało to pożegnanie się z moim dzieciństwem, moim prawdziwym domem i moim domem piłkarskim, ale zrozumiałem, że muszę zrobić krok naprzód, ponieważ w Bilbao miałem ograniczenia wyznaczone przez filozofię samego klubu. Odejście to podjęcie ryzyka, to oczywiste, ale chciałem sprawdzić się w Lidze Mistrzów, na Bernabéu i z tymi piłkarzami.

Jak Real cię uwiódł, poza tym, że jest Realem?
Telefonem od najlepszego menadżera, jakiego miałem w życiu, Juppa Heynckesa. Dzięki niemu zadebiutowałem w Athleticu, gdy miałem 19 lat, potem zabrał mnie do siebie, gdy był w Madrycie, a po latach ponownie mnie ściągnął, kiedy wrócił do Athleticu. Wyjaśniłem mu, że jestem zachwycony, ale miałem wtedy bardzo dużą klauzulę wykupu [1 000 milionów peset] i klub nie zamierzał pozwolić mi odejść. Później Arrate [prezes Athleticu] powiedział mi, że Real jest skłonny wpłacić klauzulę, ale nie chciał mnie puścić, bo chcieli zaoferować mi lepszy kontrakt. Powiedziałem mu prawdę, że nawet nie wiem, ile Real mi zapłaci, ale nie obchodzi mnie to, bo to był pociąg, który miał przejechać tylko ten jeden raz i musiałem do niego wsiąść. Potem zobaczymy, czy w nim usiądę, czy z niego wypadnę, ale nie wybaczyłbym sobie, że nie skorzystałem z tej okazji.

Potem wszystko szło dobrze, ale w pierwszym sezonie zdiagnozowano u ciebie problem z sercem, który uniemożliwił ci grę przez rok. Czy bałeś się, że już nigdy nie zagrasz?
Nie, ale tylko z powodu nieświadomości wieku. Byłem niedawno z żoną w klinice, w której spędziłem wtedy tyle dni, zaczęliśmy wspominać i ona mi powiedziała: „Jeśli teraz ci się to przytrafi, to ze strachu i nerwów wyskoczysz przez okno”. Ale wtedy pytałem tylko, czy mogę zagrać w sobotę, nic więcej mnie nie obchodziło. Otoczony przez sześciu lekarzy niczym się nie martwiłem, chciałem tylko znowu grać. Byłem nieświadomym 23-latkiem. Dzięki Bogu…

Na Bernabéu doświadczyłeś trzech bardzo różnych etapów: La Quinta del Ferrari, słabsza drużyna, która wygrała Octavę i Galácticos.
To jest pięć lat, które zmieniły historię Realu. Lorenzo Sanz stworzył drużynę, która miała odzyskać Puchar Europy, z Mijatoviciem, Šukerem, Seedorfem, Roberto Carlosem, Panuccim, Morientesem… I odzyskała. Ale potem znowu wszystko się posypało, Camacho odszedł przed końcem pretemporady, przyszli Hiddink i Toshack, ale też się nie ułożyło, gwiazdy zaczęły odchodzić, a zaczęto kupować mniej znanych graczy. Potem w połowie sezonu przyszedł Vicente del Bosque i wyglądało na to, że jesteśmy podrzędnym zespołem, ale…

Real Madryt.
To prawda. Pojechaliśmy na Klubowe Mistrzostwa Świata w Brazylii, co stworzyło szczególną atmosferę. Byliśmy rodziną. Czasami patrzę na drużynę, która wygrała Octavę, myślę o gwiazdach, które Real miał przed i po, a my wyglądamy jak grupa przyjaciół. I to, co na początku było problemem, stało się naszą wielką siłą.

W rzeczywistości, finał Ligi Mistrzów przeciwko Valencii musi być jednym z niewielu przypadków w historii, kiedy to Real nie był faworytem.
To prawda. Przynajmniej z zewnątrz nie sądzili, że jesteśmy. Ale właśnie pokonaliśmy United i Bayern, nie byle jakich, i wciąż mieliśmy takie gwiazdy jak Roberto Carlos, Hierro, Redondo i Raúl. Wiedzieliśmy, że jesteśmy lepsi niż ludzie mówią i że Real nigdy nie powinien być pozostawiony na pastwę losu. Te pięć lat było fantastyczne, ale to, co było naprawdę bezcenne, to wygranie Ligi Mistrzów z grupą przyjaciół. W końcu Real jest podtrzymywany w całej swojej historii przez piłkarza z domu, który zna jego specyficzne cechy. Zewnętrzna gwiazda widzi jego wielkość, ale ta druga jest stałą, która przypomina nam o Bernabéu, Juanito i Camacho, o remontadach, o tremie… Zmieniają się pokolenia, ale to pozostaje. I tak się wygrywa.

Jak się czujesz grając w meczu takiego kalibru?
Noc przed wyjazdem i sjesta trwa wiecznie, nie możesz przestać myśleć o tym, jak się tam dostałeś, to ogromne napięcie. Przy Octavie bardzo pomogło nam trenowanie w tym samym czasie co Valencia w przeddzień. To był komentarz przy kolacji: „Widziałeś ich twarze?”. Widać było, że ciąży na nich presja, a my przecież mieliśmy w składzie zawodników, którzy dwa lata wcześniej grali w finale. Jak tylko zaczęliśmy, widzieliśmy, że osobowości Redondo, Raúla i Roberto Carlosa zrobią różnicę. Tak było, a ja miałem szczęście doświadczyć czegoś niezwykłego: zagrać w finale i cieszyć się z tego. Dało mi to czas, by zobaczyć zadowolonych kibiców, pomyśleć o tym, co udało nam się osiągnąć.

Czy Del Bosque jest niedoceniany jako trener?
Vicente był fundamentalny i kluczowy dla Realu. Zdobył ósmy Puchar Europy, zmieniając system na trzech środkowych obrońców, z umiejętnościami, wiedzą i osobowością, ponieważ Fernando Hierro był zmiennikiem w finale, bo wracał do zdrowia po kontuzji. Zdobycie tego Pucharu Europy, a następnie wygranie go ponownie z Figo, Zidane'em i zupełnie inną filozofią, nie każdy może tego dokonać. Charakter Vicente zawsze skłania go do przypisywania zasług innym, ale on ma wszystkie zasługi świata, a nawet więcej.

Czy w związku z galaktyczną eksplozją, która nastąpiła później, wielkość Hierro i Raúla została nieco zapomniana?
W tamtym czasie oni dwaj i Fernando Redondo byli prawdziwymi liderami, tymi, którzy wiedzieli, jak znaleźć równowagę między tym, że teraz jemy długą kolację, a tym, że teraz trenujemy. A kiedy trenowali, nie żartowali. To jest coś, co mnie bardzo zaskoczyło w Madrycie. W Bilbao, jeśli była treningowa gierka, to ten, który wygrywał, zawsze żartował i nic się nie działo, ale tutaj nawet nie ma żartów, nie przegrywa się nawet na treningu. Jeśli wygrałeś minimecz i podszedłeś, żeby powiedzieć coś Redondo, przestałeś żartować, bo wystarczyło, że on na ciebie patrzył. Dzięki nim ludzie z zewnątrz zrozumieli, że w Madrycie nie ma żartów z żadnej porażki.

Jak Figo i Zidane komponowali się z tym, co zbudowano?
Idealnie, bo byli najbardziej profesjonalni. Najbardziej. Kiedy trenujesz z zawodnikami tego kalibru, zdajesz sobie sprawę, dlaczego się tam znaleźli, że to nie jest tylko kwestia talentu. Bywały dni, kiedy wracałem do domu zły na siebie, bo bez względu na to, jak ciężko pracowałem, oni przychodzili i robili to jeszcze lepiej. To jest wielkość.

Zadebiutowałeś w drużynie narodowej w wieku 21 lat, ale już do niej nie wróciłeś. Czy nadal cię to boli?
Tak, ale nie w roku Octavy, w roku następnym, w pierwszym Florentino Péreza. W tamtym roku wygraliśmy ligę, a ja rozegrałem ponad 50 spotkań na bardzo dobrym poziomie. Zawsze mówiono o moim powołaniu, ale go nie dostawałem. Może to jedyna rzecz w mojej karierze, której nie udało mi się dokończyć, ale biorąc pod uwagę wszystko, czego doświadczyłem, nie mogę narzekać.

A po pięciu latach wróciłeś do Bilbao.
Tak, wiedziałem, że nie zostanę w Madrycie i miałem wiele ofert, ponieważ kiedy grasz dla Realu, zawsze są propozycje, ale Jupp wezwał mnie z powrotem. Czułem, że tak należy postąpić. Pojechałem tam, aby zdobywać tytuły i udało mi się to osiągnąć, więc nie miałem powodu, aby nie wracać do domu. Nie były istotne finanse, bo to mnie nigdy nie ruszało. Gdyby chodziło o pieniądze, nie odszedłbym z Athleticu za pierwszym razem i nie wróciłbym później. Tam się wychowałem i tam chciałem zakończyć karierę.

Oprócz Heynckesa, w Athleticu spotkałeś jeszcze jedną stałą w swoim życiu: Ernesto Valverde.
Mój ojciec trenował Ernesto, kiedy byłem dzieckiem i już go znałem, potem byliśmy kolegami z drużyny w Athleticu w moim pierwszym sezonie, a kiedy wróciłem, skończyło się na tym, że on zaczął mnie trenować. Początkowo nie wiedziałem, jak się do niego zwracać i zapytałem go: „Jak mam cię nazywać? Ernesto, trenerze, Txingu?”. Spojrzał na mnie z tym swoim półuśmiechem i powiedział: „Nazywaj mnie jak chcesz, bo tak samo, jak cię wystawię, tak samo zdejmę (śmiech)”. On jest fenomenem.

Wcześniej mówiliśmy o Del Bosque, teraz widzimy, w jakiej formie jest Barça, odkąd zwolniła Valverde. Czy trenerzy są mniej cenieni, jeśli są dobrymi ludźmi?
Bardziej niż to, czy są dobrymi ludźmi czy nie, to co moim zdaniem stało się z trenerami takimi jak Ernesto, Vicente czy Heynckes, to fakt, że przywiązuje się do nich mniejszą wagę, ponieważ są po prostu normalni. W rzeczywistości są zawsze bardziej cenieni, kiedy odchodzą, niż kiedy tam są. Myślę, że wiele osób nie zdaje sobie sprawy z tego, jak trudno i jak wielką zasługę ma bycie normalnym człowiekiem w futbolu.

Zdecydowałeś się na ukończenie kariery w USA, kiedy jeszcze nie było mody na wyjazdy do tego kraju.
Tak, i dla mnie, choć moja żona nie powiedziałaby tego samego, było to spektakularne doświadczenie. Koniec w Bilbao, z kontuzją i bez gry nie był przyjemny i nie chciałem odchodzić na emeryturę z takim posmakiem w ustach. Dostałem tę ofertę i przyjąłem ją bez wahania. Moja córka miała pięć miesięcy, a syn cztery lata, więc kiedy trzy dni później powiedziałem Anie, że jadę do Denver, nie mogła w to uwierzyć. Poza tym płacono mi bardzo mało jak na standardy europejskie, mieszkanie tam kosztowało nas więcej niż zarabiałem. Na szczęście zna mnie od 15. roku życia i choć było to dla niej trudne, zdecydowaliśmy się pojechać i było bajecznie. Prasa w szatni po meczach, gra na wyjeździe i otrzymywanie małej koperty z dietami do wykorzystania na mieście. To był inny świat.

Czy pomogło ci to w radzeniu sobie z emeryturą?
Tak, całkowicie, to był rodzaj przejścia, odchodziłem od futbolu prawie o tym nie wiedząc. W każdym razie, kiedy przechodzi się na emeryturę, zawsze ma się trudny okres. Miałem szczęście, że miałem takiego przyjaciela jak Fernando Hierro, który pomógł mi przez to przejść. Na początku jest jak w Alicji w Krainie Czarów: wyszedłeś z domu w wieku 15 lat, a wchodzisz do domu w wieku 33 lat i w dobrej sytuacji finansowej, więc postanawiasz, że zrobisz wszystko to, czego nigdy w życiu nie robiłeś. Wstawać późno, zawozić dzieci do szkoły, jeść śniadanie czytając gazety, wychodzić z przyjaciółmi, grać w meczach weteranów… Na początku jest jak w raju, ale nie trwa to długo, zanim znudzi cię, że każdy dzień jest taki sam i zaczniesz odczuwać pustkę. Zwłaszcza gdy nie wiesz, co chcesz zrobić z resztą swojego życia. Nie wiedziałem, byłem zagubiony, i wtedy pojawił się Hierro.

Co ci powiedział?
Był na emeryturze od roku i powiedział mi, że na początku było dużo zabawy, ale za dwa miesiące będę chciał się powiesić, więc zamierzaliśmy razem zdobyć nasze kwalifikacje trenerskie. Powiedziałem mu, że nie, że nie widzę w tym siebie, że wiem z pierwszej ręki, iż jest to bardzo niewdzięczne życie, że widziałem, jak mój ojciec przechodził przez zły okres za tak małe rzeczy, jak zostawienie kogoś na ławce i nie mam zamiaru przechodzić przez takie sytuacje. Ale on mi powiedział, że mnie nie prosi, że mnie zmusza i że przyjedzie po mnie za dwa dni, żeby mnie zabrać. Nie jest łatwo odmówić Fernando Hierro.

Miał rację?
Bez wątpienia. Potem, kiedy skończyłem, był już dyrektorem sportowym federacji i zaproponował mi prowadzenie reprezentacji U-16. W końcu to wszystko potoczyło się tak szybko, że ciężar emerytury nie utrzymał się długo, ale gdyby się przeciągnął, miałbym ciężko, bo niczego nie planowałem.

Czy bycie profesjonalnym trenerem naprawdę się opłaca?
Jest to pytanie, które nie tylko ty sobie zadajesz, ja zadawałem je sobie tysiące razy i odpowiedź na nie jest skomplikowana. Kiedy byłem w Anglii, rywalizujący ze mną młodszy trener zapytał mnie: „Aitor, podoba ci się to?”. I śmialiśmy się, bo prawda jest taka, że jest wiele momentów, w których nie ma dobrej zabawy, ale, cholera, to jest to, co lubimy. Musisz znaleźć sposób, żeby się dobrze bawić, albo masz przechlapane.

I co ci się podobało?
Kiedy widzisz postępy drużyny lub zawodnika, kiedy widzę Adama Traoré w drużynie narodowej, kiedy dajesz radość kibicom. Kiedy decydujesz się zostać trenerem, zakładasz, że jeśli drużyna przegra, to będzie to twoja wina. To jest w porządku, takie są prawa futbolu, więc staram się cieszyć podróżą i tym, że każdy w moim klubie podąża z myślą, aby się cieszyć, a nie pracować. Zawodnicy, kucharze, fizjoterapeuci, wszyscy. W rzeczywistości tym, który cieszy się najmniej, jest zawsze trener.

To jedyna praca, w której zawsze wiesz, że zostaniesz zwolniony, i to zazwyczaj szybko.
Tak to już jest. Jedynym sposobem, aby sobie z tym poradzić, jest nie myśleć o tym. Robię to tylko wtedy, kiedy wszystko idzie dobrze, żeby zmusić się do jak najlepszego wykorzystania tego czasu, bo wiem, że prędzej czy później to się skończy. Najszczęśliwszy dzień, jaki kiedykolwiek miałem jako menedżer, to ten, kiedy awansowałem z Middlesbrough do Premiership i pierwszą rzeczą, jaką zrobiłem, było pójście do swojego biura i płakanie przez 45 minut. To jest najszczęśliwsze! Jako zawodnik, po takim dniu, wychodzisz na kolację, na imprezę, jedziesz na wakacje… Jako trener wracasz do domu, kładziesz się spać, w niedzielę jesteś z rodziną, a w poniedziałek wracasz do centrum sportowego, aby przygotować się do kolejnego sezonu i wracasz do domu wkurzony. Nigdy nie przestajesz. Przynajmniej ja nigdy nie przestawałem. Myślę, że pobyt w Madrycie stworzył dla mnie ogromny poziom wymagań.

Masz teraz dużo spokojniejsze życie jako obserwator UEFA i komentator, ale czy nadal chcesz wrócić do trenowania?
Tak, teraz już tak. Były chwile, kiedy czułem się wyczerpany i potrzebowałem się odsunąć w cień, ale teraz znowu zaczyna mnie swędzieć. Co mam zrobić? To moja natura.

Zobaczmy, doświadczyłeś czegoś rozrywkowego. W czerwcu 2010 roku, kiedy byłeś w kadrze U-16, Real zaproponował ci bycie asystentem Mourinho, a reszta to już historia…
W ogóle go nie znałem. Hierro zadzwonił do mnie pewnego ranka, bardzo wcześnie, aby się ze mną spotkać. Zapytałem go, czy zamierza mnie zwolnić, czy co, ale nie. Wyjaśnił mi, że Jorge Valdano zadzwonił do niego, aby powiedzieć mu, że podpisali kontrakt z José [Mourinho], chcieli mieć wewnętrznego asystenta i pomyśleli, że będę to ja. Podejrzewałem, że Fernando się ze mną droczy, ale tak nie było. Szczerze mówiąc, byłem bardzo zaskoczony.

Jak wyglądał twój pierwszy kontakt z Mou?
Mieliśmy półgodzinne spotkanie i on wyjaśnił wszystko, co się potem wydarzyło. Wszystko. Nie było niczego, o czym by mi nie powiedział na tym pierwszym spotkaniu, na przykład, że będzie mnie zabierał w niektóre dni na konferencje prasowe dotyczące strategii. W José nie ma nic, co byłoby improwizowane. Wyjaśnił mi, że zostałem mu polecony przez kilku byłych kolegów, że chciałby mieć asystenta, który zna klub i ligę, który byłby na bieżąco ze wszystkim, od hoteli po sędziów, a ja wniósłbym swoją wiedzę taktyczną i kontrolę nad stojącą piłką. Przez następne trzy lata wszystko, co mi powiedział, stało się rzeczywistością.

W każdym razie nie sądzę, byś mógł podejrzewać, że wojna światowa wybuchnie już wkrótce.
Nie, nie bardzo, to wszystko wymknęło się spod kontroli.

Jesteś bardzo spokojną osobą. Jak poradziłeś sobie z tymi wszystkimi kontrowersjami?
Cóż, wcale mnie to nie denerwowało, przynajmniej w tamtym czasie. Z perspektywy czasu może to być bardziej brutalne, nawet José powiedział, że żałuje palca w oku [Tito Vilanovy, ówczesnego asystenta Guardioli]. To są rzeczy, które widzisz teraz i mówisz: „Ku**a, wszyscy posunęliśmy się za daleko”. Ale w tamtym czasie wytworzyła się atmosfera, w której wszyscy zaangażowali się w ten wir, obie drużyny, prasa, kibice i wszystko wydawało się naturalne w tym kontekście. Tak nie było, ale widzimy to teraz. W każdym razie, ani razu z Mourinho nie musiałem robić czegoś, czego nie chciałem robić, ani mówić czegoś, czego nie myślałem.

Trudno znaleźć kogoś, kto pracował z Mourinho i mówi o nim źle.
To jest po prostu niemożliwe. Pierwszego dnia powiedział mi, że on i jego zespół są rodziną, więc zamierzają powitać mnie jako jednego z nich. Tak było, zawsze czułem się jak jeden z nich i nie żałuję tego. Dla mnie kluczowym momentem był dzień słynnej konferencji prasowej, kiedy dziennikarze wyszli z sali, bo ja miałem odpowiedzieć, a następnego dnia wyszedł on, mówiąc, że nie odpowie na pytania, bo mnie nie szanowali. Zobaczyłem to w domu i byłem mu bardzo wdzięczny, ponieważ czułem się wspierany w sytuacji, która była dla mnie bardzo niekomfortowa. Sprzedawano to tak, że miałem brać na klatę wszystko, co zrobił José, gdy wylało szambo, ale to kłamstwo. Zabierał mnie na konferencje tylko wtedy, gdy wygrywaliśmy. Przy porażce wyszedłby na zewnątrz. W skomplikowanych sytuacjach Mourinho zawsze staje w twojej obronie, a z takim facetem idziesz na całość. Szczerze mówiąc, bardzo mi się podobało.

Czy to był jedyny sposób, aby konkurować z Barçą?
Był taki moment, kiedy drużyna zaczęła grać bardzo dobrze, z Özilem, Khedirą, Higuaínem, Benzemą i tak dalej. I przyjechaliśmy na Camp Nou myśląc, że możemy ograć Barcelonę, walcząc łeb w łeb. Wsadzili nam piątkę. To był punkt zwrotny i musieliśmy poszukać innego sposobu, aby sobie z tym poradzić. Kiedy następnie pokonaliśmy ich w finale Pucharu Króla, potwierdziliśmy, że możemy ich pokonać tym drugim sposobem, więc…

A konflikt z Ikerem Casillasem, który był twoim kolegą z drużyny, czy to cię zabolało?
Iker był moim przyjacielem i nadal nim jest, ale kto nie pokłócił się ze swoim ojcem lub bratem? W tamtym czasie zrobiłem to, co uważałem za konieczne, aby bronić Realu, a on zrobił to samo. Nie zawsze można się we wszystkim zgadzać i nie zgadzaliśmy się, ale poznałem Ikera w 1997 roku, kiedy został wyciągnięty z liceum, by pojechać z nami do Rosenborga. Wszystkie te rzeczy, które przeżyliśmy, nie zniknęły z powodu jednorazowego konfliktu, chociaż z czasem wszyscy moglibyśmy lepiej sobie z tym poradzić.

Kiedy Mourinho przechodził do Chelsea, chciał cię zabrać, ale ty zdecydowałeś się iść własną drogą.
Widziałem, że w Chelsea nie mogę być tak przydatny jak tutaj. Nie znałem ligi ani klubu, nie znałem języka tak jak teraz, mogłem wnieść dużo mniej. Kiedy powiedziałem „nie”, Mourinho trochę się martwił o moją przyszłość. Miałem jeszcze trzy lata kontraktu z Realem i poszedłem porozmawiać z prezesem [Florentino Pérezem], który zaproponował mi pozostanie tak długo, jak będę chciał, ale widziałem, że mój czas tam się skończył. Ancelotti i jego sztab trenerski przyjeżdżali, a ja nie miałem tam miejsca. Nie byłem przydatny i nie chciałem być tam dla samego bycia, więc uzgodniliśmy rozwiązanie umowy, a kiedy sprawa wyszła na jaw w prasie, José zadzwonił do mnie bardzo zły, bo zostałem pozbawiony pracy, zamiast odejść z nim (śmiech). Ale byłem szczęśliwy. Wróciłem do domu nie wiedząc co robić, ale wiedząc, że nadszedł czas na coś nowego.

Czy zawsze ciągnęło cię do Anglii?
Od samego początku. Chciałem tam pojechać jako zawodnik, ale tak się nie stało, potem José spędził trzy lata opowiadając mi o Anglii i było dla mnie jasne, że to właśnie tam chcę pracować. Wybór miasta, do którego się udajesz, jest bardzo ważny w piłce nożnej, a czasami nie myślisz o tym zbyt wiele. Miałem ofertę z Premiership, z dużego miasta, a wybór Middlesbrough, mimo że było o jeden poziom niżej, był kluczowy ze względu na miasto i właściciela, Steve'a Gibsona, z którym do dziś łączy mnie spektakularna przyjaźń. To było najlepsze miejsce, żeby zacząć.

Dlaczego?
Bo znalazłem klub bardzo podobny do Athleticu w mieście, które przypominało mi Bilbao. To był czas kryzysu, przemysł był w depresji i było to widać w atmosferze na stadionie, niewiele osób przychodziło. Ale zaczęliśmy się rozwijać z nieświadomością braku doświadczenia, kibice stawali się coraz bardziej ożywieni, zapełniliśmy stadion, awansowaliśmy do Premier League… Miałeś poczucie, że przyczyniasz się do rozwoju społeczności, czułeś, jak ważny dla społeczeństwa jest ten zespół. Szczęśliwie się złożyło, że tam byłem.

Czy współczesny futbol dynamizuje te powiązania?
Chciałbym myśleć, że nie. Piłka nożna należy do ludzi i ci z nas, którzy w niej grają, wiedzą o tym. Jako zawodnik czy trener jesteś tam i potem odchodzisz, ale kibice są tam zawsze. Nic tego nie zmieni.

Wyłącz AdBlocka, żeby zobaczyć pełną treść artykułu.

Reklamy są jedyną formą, jaka pozwala nam utrzymywać portal, płacić za serwery czy wykorzystywanie zdjęć, by codziennie dostarczyć Ci sporą porcję informacji o Realu Madryt. Dlatego prosimy Cię o wyłączenie AdBlocka, jeśli w pełni chcesz cieszyć się możliwościami nowej strony i korzystać z naszej pracy. Gracias!

Komentarze

Wyłącz AdBlocka, żeby brać udział w dyskusji.

Reklamy są jedyną formą, jaka pozwala nam utrzymywać portal, płacić za serwery czy wykorzystywanie zdjęć, by codziennie dostarczyć Ci sporą porcję informacji o Realu Madryt. Dlatego prosimy Cię o wyłączenie AdBlocka, jeśli w pełni chcesz cieszyć się możliwościami nowej strony i korzystać z naszej pracy. Gracias!