Bananowy Madryt: Zabójczy chleb, Hiszpanki i miłośnicy protestów
Zapraszamy do lektury!
Wykorzystując fakt, że czwartek z okazji święta Świętego Józefa jest dniem wolnym, a mój zegar biologiczny jest rozstrojony niczym głos Mandaryny, noc poświęciłem na przelanie do Worda (oficjalnie, nieoficjalnie WordPada, jestem do niego bardziej przyzwyczajony) spisanych przeze mnie na papierze spostrzeżeń. W ten oto oryginalny sposób powstał kolejny odcinek „Bananowego Madrytu”, do którego lektury serdecznie was zapraszam.
Dzisiaj wyjątkowo zacznę od napisania wam, czego w Hiszpanii/Madrycie brakuje mi najbardziej. Nigdy bowiem nie twierdziłem, że stolica Hiszpanii jest rajem na Ziemi (choć nie brakuje dużo) i zawsze znajdzie się kilka drobnostek, które sprawiają, że z łezką w oku wzdycham za ojczyzną.
Pierwszą rzeczą, która wprawia mnie w nostalgiczne wspomnienia o Polsce jest brak w hiszpańskich sklepach tradycyjnego pieczywa. Bochenek chleba czy kajzerka? Zapomnij. Nie tutaj. Chleb w rozumieniu Hiszpanów to nasza bagietka. Bagietka, która w dodatku na drugi dzień jest tak twarda, że mogłaby z powodzeniem zastępować krakowskim chuliganom maczety. Podczas pobytu w Madrycie muszę się więc zadowalać nimi lub chlebem, który z pozoru przypomina tostowy, jednak nie do końca jest chlebem tostowym, ponieważ jest bardziej miękki i, jak podejrzewam z racji wpakowanych w niego ton konserwantów, bardzo długo utrzymuje świeżość. Oczywiście poza zwykłymi marketami można zaopatrywać się jeszcze w piekarniach, ale i tam nie dostanie się niczego, co odpowiadało by naszym wyrobom. Jedynym pozytywem jest to, że bagietka zawsze stylowo wystaje z mojej torby na zakupy i że potencjalne narzędzie zbrodni można po zjełczeniu jeszcze wsadzić do mikrofali.
Tostowy, ale nie do końca. Świeży przez miesiąc.
Drugi aspekt, w którym Polska zdecydowanie góruje nad Hiszpanią to kobiety, a raczej ich organy odpowiadające za myślenie. O ile hiszpańskie dziewczyny z urody są dla mnie cudowne, o tyle opakowanie jest o wiele bardziej zachęcające niż jego zawartość. Nie piszę tego z powodu miłosnych frustracji, naprawdę. Po prostu gdybyście mieli okazję pobyć tutaj chwilę, nie mielibyście problemu z zauważeniem, że hiszpańskie nastolatki, a w zasadzie także z założenia dojrzałe już osobniki płci żeńskiej zachowują się, jak gdyby zostały wyjęte żywcem z jednego z idiotycznych seriali z MTV, które cieszą się tutaj taką popularnością, lub są zwyczajnie... męskie. Ostatnio jedna znajoma z Ameryki Łacińskiej podzieliła się ze mną swoim spostrzeżeniem, w którym widzę sporo prawdy – role kobiety i mężczyzny w hiszpańskim społeczeństwie są odwrócone. Nie wiem czy to owoc tego, że za czasów dyktatury Generała Franco prawo rozwodowe było bardzo restrykcyjne, zaś do bodaj 1964 roku mąż mógł bez konsekwencji zabić żonę, gdy przyłapał ją na zdradzie i teraz płeć piękna chce za wszelką cenę zamazać tamten przykry obraz, ale tak właśnie to wygląda. Kobiety tutaj są również w moim odczuciu dość fałszywe. Trochę jak węże – wszystko jest w jak najlepszym porządku do momentu, gdy nie widzisz zagrożenia. Jak już ukąsi... Na szczęście faceci też mają w sobie coś z węża. Gdy on z kolei ugryzie, niestety bywa, że puchnie aż dziewięć miesięcy. Nie sądzę też, by kompletnym przypadkiem było to, że w Hiszpanii najlepiej dogadywałem się z płcią przeciwną, która nie urodziła się w Hiszpanii i nie mam tu na myśli Polek (gdyby tylko one miały tak piękne oczy i włosy jak Hiszpanki!). Można mówić, że u nas w kraju kobiety są takie same. Nie, nie są. Różnica jest naprawdę widoczna, wierzcie mi. Napiszę wprost: uważam, że Hiszpanki w porównaniu z naszym krajowym towarem są zwyczajnie głupie.
Osobne słowo należy się sposobowi witania z kobietami w Hiszpanii. Mimo że z charakteru są męskie, nie próbujcie przy ich poznawaniu wyciągać ręki. No chyba że chcecie zobaczyć jak wygląda zdziwiona Hiszpanka. Zawsze i wszędzie stosuje się pocałunek w oba policzki.
Nie ma tu też zbyt wielu ludzi chodzących w dresach. Dla jednego może to być wada, dla innego zaleta Hiszpanii. Ja jednak jako prosty człowiek, choć sam nie zwykłem przywdziewać ortalionów, zawsze bardzo dobrze dogadywałem się z trójpaskową kastą. Tutaj jest ona praktycznie nieobecna. Już prędzej na ulicy zobaczysz bezdomnego niż dresa. Może to kwestia tego, że mieszkam w stolicy. Niemniej w Warszawie (przede wszystkim ukochany Gróchów) widok rycerzy ortalionu nie jest niczym nadzwyczajnym. O Gdyni i w szczególności o Bydgoszczy już nawet nie wspominam.
To, czego w Hiszpanii w porównaniu z Polską praktycznie nie ma, to sklepy całodobowe. Oczywiście, jakieś istnieją, jednak jest to tutaj rzadkość. Chińczycy na najbardziej ruchliwych ulicach miasta mają otwarte swoje sklepy nieco dłużej, ale nigdy przez 24 godziny. Czasami też wychodzą na ulice i sprzedają alkohol czy papierosy na sztuki. Jeśli już natrafimy na jakąś całodobową spółdzielnię, trzeba przygotować się na lichwiarskie stawki. Już u Chińczyków jest drogo, ale to i tak nic w porównaniu ze sklepami czynnymi non stop. Często też nie można w nich od określonej godziny kupować alkoholu. W Hiszpanii bowiem oficjalnie obowiązuje zakaz jego sprzedaży od godziny 21.00 lub 22.00 (teraz już nie pamiętam). W praktyce wychodzi to różnie, jednak odmowa dokonania transakcji nie jest niczym nadzwyczajnym. Teraz przejdźmy już jednak do innych szczegółów, które przykuły moją uwagę.
Hiszpanie uwielbiają protestować. Wychodzą na ulice dosłownie przy każdej lepszej ku temu okazji. Nie wiem, czy było tak zawsze, czy jedynie teraz w dobie kryzysu gospodarczego, jednak manifestacje są tu naprawdę częstym obrazkiem. Szczególnie aktywni są studenci. Zresztą wcale im się nie dziwię. Odpłatna edukacja na państwowych uczelniach daje prawo do stawiania wymagań. A jakość kształcenia, nie oszukujmy się, jest mizerna. Poza wyposażeniem wydziałów, i to też nie wszystkich, daleko im do Polski. Studiuję na jednym z największych uniwersytetów Starego Kontynentu, jednak w porównaniu z poziomem edukacji na Uniwersytecie Warszawskim, Universidad Complutense de Madrid wypada blado. Ale nie tylko studenci strajkują. Protesty antyaborcyjne, przeciwko masowym zwolnieniom i wszelkie innego typu pochody wyrażające niezadowolenie z powodu politycznego chaosu są na porządku dziennym. Choć manifestacje odbywają się w słusznej sprawie, mam wrażenie, że ludzie i tak wiedzą, iż nic nie zmienią. Niemniej idą krzyczeć na ulice, bo... po prostu lubią.
Cholera wie, o co tym razem walczą (fot. Rio17)
Kolejna sprawa, która dała mi do myślenia to to, jak mieszkańcy stolicy postrzegają kibicowanie Realowi Madryt. Dla niektórych dziwnym wydaje się fakt, że ktoś z Polski może być fanem Królewskich. „Jesteś z Polski i kibicujesz Realowi?”, „Nie rozumiem, jak ktoś spoza Madrytu może być za Realem”, „W Polsce Real jest popularny?”, z takimi pytaniami i stwierdzeniami przyszło mi się spotkać w rozmowie z kilkoma osobami i to nie tylko takimi, które nie interesują się na co dzień futbolem. Tak jakby fakt, że przecież chodzi o globalną markę pozostawał tu kompletnie bez znaczenia. I nie jest to spowodowane tym, że w oczach Hiszpanów jesteśmy w jakiś sposób zacofanym narodem. Po prostu dziwi ich, że ktoś może mieć takiego fioła na punkcie czegoś, co ktoś inny może uznawać najzwyczajniej w świecie wyłącznie za lokalny produkt.
W hiszpańskim krajobrazie najbardziej natomiast razi mnie liczba naćpanych ludzi. W weekendową noc kręcąc się po centrum bardzo często na pierwszy rzut oka widać, że ktoś wspomagał się czymś więcej niż tylko alkoholem i nie chodzi tu wyłącznie o marihuanę, którą ja osobiście również uważam za narkotyk. Nie mam zamiaru w tym miejscu jednak wchodzić w dyskusje o klasyfikacji środków odurzających. Po prostu uważam, że osoby przemierzające ulice z oczami jak pięć złotych/dwa euro i drące się wniebogłosy z pianą na ustach lub zapach chemii, i nie mam tu na myśli środków czystości, w toaletach lokali w Polsce nie są aż tak częstym widokiem, choć, oczywiście, zdarza się to i u nas. Proporcje są jednak nieco inne.
Na koniec jeszcze poruszę jedną zagadkową kwestię, o którą zostałem ostatnio spytany przez jednego z czytelników. W Polsce się z tym nie spotykamy, więc pomyślałem, że warto by o tym napisać. Mianowicie zostałem spytany, czy chusteczki są w Hiszpanii towarem deficytowym. Wątpliwość wzięła się stąd, że na ulicy często można zobaczyć osoby, które je sprzedają. Są to jednak niemal zawsze Cyganie bądź Murzyni. To po prostu ich praca. Kupują chusteczki w marketach, bo tylko na nie mają pieniądze, i sprzedają je przechodniom. Taki mają sposób na życie w wolnych chwilach od zbierania kartonów i rozbijania prowizorycznych obozowisk. Mnie osobiście również to z początku nurtowało, ale szukając odpowiedzi, okazało się, że jest ona dużo bardziej oczywista niż mogłoby się wydawać.
To już wszystko. Mam przeczucie, że w tym miesiącu, a może nawet już w sobotę nasze drogi ponownie się zejdą. Bójcie się. A tymczasem żegnam gorąco. Do następnego!
Wyłącz AdBlocka, żeby zobaczyć pełną treść artykułu.
Reklamy są jedyną formą, jaka pozwala nam utrzymywać portal, płacić za serwery czy wykorzystywanie zdjęć, by codziennie dostarczyć Ci sporą porcję informacji o Realu Madryt. Dlatego prosimy Cię o wyłączenie AdBlocka, jeśli w pełni chcesz cieszyć się możliwościami nowej strony i korzystać z naszej pracy. Gracias!
Komentarze