[WOW]: O magicznych siłach, które Wikingom towarzyszyły
Zapraszamy do lektury "Wieczornych Opowieści Wikinga"
Czasami doświadczamy zjawisk, które próżno sensownie tłumaczyć. Dziś w "Wieczornych Opowieściach Wikinga" opowiemy o momentach z historii Realu Madryt, kiedy logika i umysł ustępowały miejsca magii.
Jeszcze przed hiszpańską wojną domową, a zatem i przed triumfalną erą don Santiago Bernabéu, wikiński trykot przywdziewał Gaspar Rubio. Nazwisko to, mimo że dla większości pozostaje anonimowe, zapisało złotymi zgłoskami w kronice hiszpańskiego futbolu. Gaspar do Realu Madryt dołączył w wieku 21 lat, mając za sobą dwa znakomite sezony w koszulce Levante i z miejsca stał się pierwszym napastnikiem zespołu. Dysponował bezlitosnym dla przeciwnika zmysłem goleadora, o czym świadczą statystyki: w 75 meczach dla Realu Madryt Gaspar strzelił 73 bramki! Jeszcze większą efektywność demonstrował w reprezentacji Hiszpanii - mimo, że rozegrał tam tylko cztery mecze, na listę strzelców wpisywał się aż siedmiokrotnie. Na murawie był pewny siebie, czasami nawet zbyt dufny i zuchwały. Lubił być w centrum uwagi, co eksponował, nad wyrost narzekając na ból w nodze. Dorobił się tym drwin i dowcipnego miana „króla stawu skokowego”. Zupełnie na poważnie, nazywano go też „Magiem”, a geneza tego określenia pozostaje owiana nutką tajemniczości. Pewnego wieczoru piłkarze Realu Madryt wracali pieszo z treningu, debatując. Jak zwykle, na wszystkie tematy Gaspar wysuwał własną opinię. Przemądrzając się, opowiedział też partnerom o czterech metodach, którymi ma zamiar strzelić bramkę. Ci dla świętego spokoju przytaknęli mu, lecz napastnik, i tak czując się ignorowany, skręcił samotnie do domu. „Następnego wieczora graliśmy mecz”, wspomina Emilio Villa. „Gaspar zdobył cztery bramki. Cztery bramki identyczne z deskrypcjami, które nam wtedy nam dawał!” Ponoć po ostatnim gwizdku, kiedy weszli do szatni, wszyscy siedzieli niczym zamurowani. Rozentuzjazmowany Gaspar przerwał milczenie i, nie ukrywając satysfakcji, rzucił głośno: „Panowie, panowie, a gratulacje? Ja czekam”.
Był rok 1985, a Wikingowie właśnie „celebrowali” dziewiętnasty rok bez triumfu na Starym Kontynencie. Przegrane finałowe mecze z Chelsea w Pucharze Zdobywców Pucharu i z Liverpoolem w Pucharze Europy, sprawiły, że żądza sukcesu narastała z coraz większą obsesyjnością. Ostatnim europejskim trofeum w wikińskim muzeum pozostawał Puchar Europy odebrany w 1966 roku. I wiele wskazywało na to, że i tym razem nie uda się zebrać obfitego żniwa wiktorii - zwłaszcza, że w pierwszym meczu 1/8 finału Pucharu UEFA Real Madryt dał się ograć brukselskiemu Anderlechtowi aż 3-0. Przed rewanżem rozgrywanym na Santiago Bernabéu szanse na awans pozostawały iluzoryczne, zwłaszcza że nad determinacją w głowach piłkarzy dominowało uczucie załamania. Na całe szczęście hiszpańska drużyna miała też kogoś, kto postanowił obudzić w drzemiącym Wikingu wolę walki. Był nim José Antonio Camacho, weteran i kapitan zespołu. Podczas wspólnego obiadu potrafił raptownie wstać z krzesła i krzyknąć: „ĄA por ellos!” (z hiszpańskiego - na nich!). Camacho wpadł też na pomysł, by dwa dni przed potyczką udać się całym zespołem do kina. Bilety nabyto na „Karate Kid”, film opowiadający o nastolatku, który dręczony przez starszych, postanawia nauczyć się karate pod skrzydłami starszego opiekuna. „Ten film służył mi za wenę, ta mieszanka sił fizycznych i duchowych sprawiła, że kompletnie zapomniałem o presji. Czułem się magicznie, niczym bohater filmu - delikatny z zewnątrz, ale wewnętrznie twardy niczym skała. Camacho był panem Miyagą. Ja - tamtym Danielem”, stwierdził kiedyś Emilio Butragueńo. I rzeczywiście, notując hattricka, stał się on fundamentalną postacią rewanżu, nazywanego dziś historyczną remontadą. Inspirowani hollywoodzkim obrazem Wikingowie odnieśli mityczne zwycięstwo 6-1 (pozostałe gole strzelali Sanchís i Valdano - dwa) i awansowali dalej, by ostatecznie sięgnąć po Puchar UEFA. Był to pierwszy europejski sukces przyszłościowego zespołu, La Quinta del Buitre. Mistrz Miyagi uczył wszak: „By produkować miód, młode pszczoły potrzebują młodego kwiatu”.
Jeden gol, który odmienił oblicze Realu Madryt. Jeden gol, który wskrzesił u Wikingów glorię chwały. Jeden gol, a zbawienny niczym słońce po nocy polarnej, które rozświetla północne wikińskie lądy - z tym, że owo słońce wschodzi zawsze… Kiedy w 1998 roku na Amsterdam ArenA Predrag Mijatović w 67. minucie przejmował piłkę po blokowanym uderzeniu Roberto Carlosa, madridistas wstali z foteli. Mijatović minął Peruzziego i oddał strzał - wstrzymali oddech. Weszło - eksplodowali gwałtowną radością! Real Madryt sięgnął wtedy po siódmy Puchar Europy, wzniesiony na nowo po 32 latach przerwy. Do dziś symbolizuje go widok gnającego w szale Czarnogórca z palcem skierowanym na ławkę z rezerwowymi Realu Madryt. Jak Wiking dziki mknął, nie pozwalając doścignąć się partnerom na murawie. Jak Wiking wierny pragnął dobiec do konkretnego, lecz zagadkowego - ponieważ nie uchwyciły go kamery telewizyjne - człowieka. Kim był tamten? Kiedy w południe przed meczem piłkarze Królewskich spożywali obiad, do Predraga dosiadł się Fernando Sanz, syn ówczesnego prezesa Lorenzo Sanza. Dyskutowali. Czarnogórzec wreszcie zapytał go: „Jak to możliwe, że przez całą edycję Ligi Mistrzów nie strzeliłem bramki?” „Dziś strzelisz i dasz nam puchar”, odpowiedział z kamienną miną Fernando. Jak wspomina Mijatović, przeszył go wtedy dreszcz. Dodał: „Jeśli tak rzeczywiście się stanie, podbiegnę do ciebie i nie wiem, zwyczajnie nie wiem…”. Wizja defensora sprawdziła się. I właśnie Sanza wskazywał palec Predraga i to swemu futurologowi dedykował on zdobytą właśnie bramkę - bramkę, która okazała się być epokową.
Emocjonujący sezon 2006/2007 do dziś wspominamy wszyscy. Wikingowie pod wodzą Fabio Capello kilkakrotnie wznieśli się ponad wszystko, magicznie gwarantując sobie zwycięstwa na wagę sukcesu (z Espanyolem i Recreativo, także remis z Saragossą) i obracając wniwecz kolosalną przewagę punktową Barcelony. Końcowy triumf w starciu z Mallorcą wreszcie przerwał istniejącą od ery galaktycznych „suszę”, dając madridistas oczekiwane z tęsknotą mistrzostwo - to, co kilka miesięcy wcześniej zdawało się graniczyć z cudem, stało się faktem. Wielu sądzi, że sukces był zasługą ożywienia ducha Juanito. I mowa tu nie o zjawiskach nadzmysłowych, a o bojowej atmosferze, którą takim statusem nazywano. Legendarny numer „7”, grając na Santiago Bernabéu, brał udział w pamiętnych remontadach z Anderlechtem, Interem i Borussią, kiedy Real Madryt odwracał losy przegranych bitew. Jak pokonywać beznadziejne warunki, uczył dekalog Juanito, który można streścić do wezwania: zawsze wierzyć w sukces. „My nie możemy odwoływać się do Juanito, musimy być Juanito”, grzmiał Iker Casillas. I mimo że wikiński okręt teoretycznie tonął, dzięki sile przetrwania nie poszedł na dno. Na szczęście rozważania teoretyczne i praktyczne różnią się tym, że w teorii oznaczają to samo, w praktyce - nie zawsze.
Jak widać, wiara czyni cuda. I ten magiczny tom "Wieczornych Opowieści Wikinga" uznajmy za zamknięty. Tyle na dziś. Oczekujcie kolejnych części!
Wyłącz AdBlocka, żeby zobaczyć pełną treść artykułu.
Reklamy są jedyną formą, jaka pozwala nam utrzymywać portal, płacić za serwery czy wykorzystywanie zdjęć, by codziennie dostarczyć Ci sporą porcję informacji o Realu Madryt. Dlatego prosimy Cię o wyłączenie AdBlocka, jeśli w pełni chcesz cieszyć się możliwościami nowej strony i korzystać z naszej pracy. Gracias!
Komentarze