„Byłem tylko chłopcem z Brazylii, który malował murale i marzył, żeby być jak Zico”
Tekst o karierze Ronaldo jego autorstwa
Autorem tekstu jest Ronaldo, wielokrotny reprezentant Brazylii, król strzelców mistrzostw świata w 2002 roku i były gracz między innymi Realu Madryt i FC Barcelona. Napastnik opowiada o swojej karierze i przeżyciach z nią związanych.
Gdy rozmyślam o mistrzostwach świata, pierwszą rzeczą, która przychodzi mi do głowy, są farby. Ich małe puszki z niebieskimi, zielonymi i żółtymi kolorami, najjaśniejszymi, jakie możesz sobie wyobrazić.
W Brazylii jest pewna tradycja, która zachodzi co cztery lata, nim rozpocznie się turniej o mistrzostwo świata. Wychodzi się na ulice i maluje swe miasto. To rodzaj pewnych zawodów mających pokazać, kto wykona najpiękniejszy mural, najładniej wypełni nawierzchnię. Więc przed mistrzostwami świata w 1982 roku, jak każdy inny dzieciak w moim kraju, wyszedłem i malowałem moją ulicę wraz z innymi dziećmi, które żyły w sąsiedztwie. Każdy w mieście brał w tym udział, więc murale były wszędzie… we wszystkich kolorach i wzorach – były ptaki, brazylijskie flagi i piłkarze reprezentacji narodowej.
Mieliśmy pewnego starego sąsiada, pana Renato, który, gdy skończyliśmy malować, przyjmował nas, abyśmy oglądali mecze. Niewiele o nim pamiętam… oprócz tego, że wydawał mi się tak duży, gdy sam byłem malutki. Był emerytowanym członkiem sił powietrznych lub czegoś w tym rodzaju i kupował nam wszystkim frytki i napoje. Wówczas to była duża rzecz. Rzadko jadaliśmy tego typu posiłki. Coś tak małego sprawia, że dane wspomnienie staje się w twych myślach wyjątkowe… frytki i napoje… siedzenie z przyjaciółmi naprzeciw telewizora i oglądanie piłki możnej, myśląc, że być może, pewnego dnia… to ty możesz być… zawodowym piłkarzem.
Dorastałem w Bento Ribeiro, które znajduje się w północnych przedmieściach Rio de Janeiro. To miejsce dla niższej warstwy klasy średniej. Nie ma tam slamsów ani nic z tych rzeczy, nie ma stosów domków, jakie widuje się w telewizji. To był po prostu… dom. I nie było dnia, w którym futbol nie byłby tematem przewodnim w myślach wszystkich.
I szczerze, gdy miałem pięć lat, już widziałem moje życie krążące wokół piłki. Nie wiem, jak to wyjaśnić, ale zwyczajnie z miejsca złapałem łączność z tym sportem. Był tuż obok… był we mnie. Kiedy jesteś młody, tak łatwo jest o tym mówić: „chcę zostać piłkarzem”. Jednak jako dzieciak tak naprawdę nie wiesz, co to znaczy. Nie dociera do ciebie ogrom z tym związany. Rzeczywistość nie jest czymś, co jesteś w stanie pojąć, gdy jesteś mały i po prostu marzysz.
Ja zaś z pewnością nie wiedziałem jeszcze, co to oznacza, kiedy miałem tylko pięć lat i maczałem pędzel w puszcze z farbą. Nie wiedziałem, gdzie zaprowadzi mnie futbol, gdy stałem na ulicy z przyjaciółmi, a farba o niebieskiej barwie kapała z mych nadgarstków i ramion, zaś nowy portret Zico spoglądał na nas z góry.
Nie wiedziałem, jak szybko się to potoczy. Jak prędko sen przeistoczy się w… życie. Wówczas wciąż byłem tylko jednym z małych chłopców z naszego miasta znanych z gry w piłkę. I mam tu na myśli granie na okrągło. Spoglądając wstecz, może właśnie to sprawiło, że byłem różny od wszystkich innych chłopców z Brazylii, którzy chcieli zostać piłkarzami. Ja nie tylko marzyłem o byciu największym, ale naprawdę w to wierzyłem. W to, że mogę zostać… jednym z najlepszych, jacy kiedykolwiek grali.
Śmieję się, wspominając o tym, bo nie wiem, skąd się to wzięło albo kiedy zacząłem tak myśleć. To było po prostu… życie… od pierwszego momentu, gdy kopnąłem piłkę. Szczerze mówiąc, nie pamiętam nawet pierwszego meczu Flamengo, na który udałem się z moim ojcem na Maracanę. To dziwne, ale jedyny sposób, w jaki mogę to porównać, jest coś w typie chodzenia, wiecie? Jasne, był czas, kiedy nie mogło się chodzić albo tego nie robiło, ale nie zna się życia bez tego. A ja zwyczajnie nie znam życia bez piłki nożnej. Nawet moje pierwsze przezwisko pochodzi z czasu, którego nie pamiętam.
Za każdym razem gdy strzeliłem gola przeciwko moim dwóm starszym braciom, oni krzyczeli: „Dadadooooooooo!”. Kiedy byłem mały, miałem problemy z wymówieniem „Ronaldo”. Zawsze wychodziło z tego coś, co brzmiało trochę jak „Dadado”… więc na Dadado stanęło. Gdy bracia wracali do domu, ja zostawałem z piłką, kopiąc ją tylko i kopiąc. Lewą nogą, prawą nogą, lewą nogą. Uwielbiałem grać na podwórku. Nie mieliśmy bardzo dużego domu, a ja najczęściej spałem na kanapie. Jednak dobrą rzeczą było to, że chata stała na tej ziemi. To wszystko, czego potrzebowałem: miejsce do gry w futbol. Biorąc pod uwagę, że było to w Brazylii, nasz dom był otoczony różnymi drzewami owocowymi… gujawą, mango, plinią. Tak więc, gdy bracia mnie opuszczali, ja dryblowałem między drzewami.
Gdy tam wtedy byłem, myślałem do siebie: „Będę największym piłkarzem wszech czasów”.
Na każdą okazję patrzyłem jak na krok naprzód do zostania zawodowym piłkarzem. To było niczym stałe zagrożenie w mej głowie. Nie mogłem myśleć o niczym innym, nieważne jak bardzo rodzice chcieli, abym skupił się na szkole. Po pierwszym roku gry w futsal, wszystkie inne kroki zdawały się układać w całość. Częściowo było to szczęście… w znacznej mierze jednak poświęcenie. W następnym roku rozpocząłem treningi w klubie piłkarskim São Cristóvão. Zaś gdy miałem trzynaście lat, inne zespoły już zaczęły na mnie spoglądać. Udałem się do Belo Horizonte, aby grać dla Cruzeiro. Kiedy miałem piętnaście lat, dostałem pierwsze zaproszenie na trening z reprezentacją narodową. Gdy miałem szesnaście, zadebiutowałem zawodowo w Cruzeiro. A w kolejnym, 1994 roku, pojechałem na moje pierwsze mistrzostwa świata z Brazylią. Jak powiedziałem, to wszystko zdarzyło się szybko.
I choć bardzo tego właśnie chciałem, każdy moment w pewien sposób nadal budził we mnie uczucie zaskoczenia. Nie wiedziałem, jaki czas jest odpowiedni do zostania zawodowcem. Nie było na to planu czy podręcznika. Czasem odnosiłem wrażenie, jakbym przeskoczył z jednego dnia, w którym grałem w szkole i na podwórku, do drugiego i trenowania z Bebeto.
I przyszły mistrzostwa świata. Jak mogę opisać turniej z 1994 roku? Jak mogę opisać tamten zespół? Pozwólcie, że ujmę to tak: Harvard w Ameryce jest czymś całkiem poważnym, prawda? Cóż, granie z tamtą drużyną na takim turnieju było jak dostanie się do piłkarskiej Ivy League (określenie na osiem elitarnych uczelni w Stanach Zjednoczonych, w tym Harvard i między innymi Yale czy Princeton – przyp. red.). To była pierwszorzędna, najwyżej klasy nauka nie tylko na to, jak grać w piłkę, ale też na to, jak być piłkarzem. Jak być mistrzem świata. Na tamtym turnieju nie zagrałem choćby minuty, ale oglądałem i chłonąłem wszystko, co mogłem. Robiłem notatki, zbierałem informacje, wiedząc, że pewnego dnia wrócę. Tamto lato zmieniło moje życie i karierę.
Z tego powodu po raz pierwszy spotkałem także Romário. Rzecz jasna był kimś, na kogo patrzyłem jako na napastnika podczas dorastania. Spoglądając na niego i Zico, myślałem tylko, że tak właśnie wygląda zawodnik na boisku i poza nim. Kiedy tamtego lata dostałem się na zgrupowanie, Romário zwracał sporą uwagę na najmłodszych graczy… szczególnie na mnie. Może dlatego że obaj byliśmy napastnikami, a może widział we mnie to samo poświęcenie i zapęd. Nie wiem. Wielokrotnie po treningach po prostu rozmawialiśmy. To było dziwne, ale czułem, że widział ten sport w ten sam sposób co ja. Widział, że chodzi o ewolucję, serię kroków, które musisz wykonać nim poczynisz następny. I tak dalej, aż zostaniesz najlepszy na świecie. Kolejnym krokiem dla mnie, powiedział mi, musi być Europa.
W owym czasie Romário dołączył już do Barcelony i grał w PSV, mówił mi o przejściu tam. Może to zabrzmieć zabawnie, ale jedną z rzeczy, o których rozmawialiśmy była pogoda i jak to jest odejść z brazylijskich boisk na holenderskie, pokryte śniegiem. Największą zmianą dostosowawczą były jednak rozgrywki. Opowiadał mi o wygrywaniu La Ligi, o grze w finale Ligi Mistrzów. I wtedy sam już wiedziałem… jeśli naprawdę chcę być najlepszy, też muszę podążać tą ścieżką. Więc podpisałem kontrakt z PSV.
George Weah, Marco van Basten, Paulo Maldini. Spoglądałem na tych gości jako dzieciak. Na najlepszych w historii. A teraz ja również grałem w Europie, również musiałem się pokazać. Więc… stałem się śmiały, powiedzmy. Ustanawiałem sobie cele i wychodziłem na boisko, aby je osiągnąć. Upewniałem się, że ludzie wiedzą, iż radzę sobie dobrze. Gdy dostałem się do PSV, powiedziałem, że strzelę 30 goli w pierwszym sezonie. I tak zrobiłem. Później rzekłem, że będę najlepszy na świecie, aby następnie przejść do Barcelony i zdobyć Złotą Piłkę.
Jako dziecko zawsze miałem w sobie tę pewność siebie, ale zapowiadanie goli, nagród? Robiłem tylko to, co widziałem u innych, gdy dorastałem. Chwalenie się, robienie show… zajęło mi kilka lat – prawdopodobnie dłużej niż powinno – aby uzmysłowić sobie, że ja taki nie jestem. Nie miałem osobowości, aby być graczem, który tak mówi. Ostatecznie mogłem po prostu pozwolić, aby to moja gra przemawiała. Mój zapęd oczywiście nie wygasł. Nadal wyznaczałem sobie wyzwania, ale zachowywałem je dla siebie. W byciu najlepszym nie musi wcale chodzić o nagłówki. Bycie najlepszym zawsze było sposobem, w jaki chciałem uprawiać ten sport. Stale posuwać się naprzód, docierać do własnych granic i przekraczać je.
Tym, co robiłem, mówiąc te rzeczy, było testowanie swych ograniczeń. Oprócz jednej rzeczy, której wciąż jeszcze wtedy nie zrobiłem, to znaczy gry na mistrzostwach świata. W mojej głowie była to tylko kwestia czasu, a miałem go przecież mnóstwo. Na mundialu w 1998 roku miałem tylko dwadzieścia jeden lat, a futbol był dla mnie zabawą. Strzeliłem cztery gole w drodze do finału przeciwko Francji. Zaś potem, w dniu finału, coś się stało. Nie mogę tego wyjaśnić. Bardzo, bardzo zachorowałem i miałem drgawki w łóżku. Niewiele z tego pamiętam. Kiedy jednak doktorzy mnie zbadali i pozwoli mi zagrać, zrobiłem to. Oczywiście nie spisałem się dobrze i przegraliśmy mecz 0:3.
To był druzgocący okres, ale w moim myślach wciąż byłem młody i nadal było przede mną wiele mistrzostw świata. Miało być znacznie więcej szans. Oczywiście życie naprawdę tak nie działa, prawda? W kolejnym roku doznałem bardzo poważnej kontuzji kolana. Tak poważnej, że niektórzy mówili, iż nigdy więcej nie zagram już w piłkę. Jeszcze inni, że nigdy więcej nie będę w stanie wchodzić. Wtedy moje granice naprawdę zostały przetestowane.
Dziś muszę być szczery i powiedzieć, że są w futbolu rzeczy, które zawsze mi przeszkadzały. Podróże. Czekanie. Jednak te chwile na boisku… samo granie? Kochałem to tak bardzo. Te emocje nigdy dla mnie nie osłabły. W PSV, Barcelonie czy Interze – zawsze czułem tę samą radość co wtedy, gdy byłem małym chłopcem.
Życie sprawiało dla mnie wrażenie, jakby kończyło i zaczynało się na boisku piłkarskim. Więc gdy moje kolano zostało zniszczone, czułem, że mi się je odbiera. Robiłem zatem wszystko, aby wrócić. Podróżowałem do Stanów Zjednoczonych, żeby spotykać się z lekarzami i chirurgami. Jeździłem po świecie. Tak było przez te trzy lata rehabilitacji i nawrotów kontuzji. Wiedziałem, że zbliżają się mistrzostwa świata w 2002 roku, jednak to nie trofea czy gole mnie motywowały. Myślałem tylko o tym uczuciu, którego mogę doznać jedynie na boisku z piłką przy nodze.
Trzy lata po mojej najgorszej kontuzji, a cztery po przegranej w finale w 1998 roku, miałem piłkę przy nodze w Południowej Korei, grając na mundialu dla Brazylii. I tuż przed finałem przeciwko Niemcom stało się coś wspaniałego. Gdy dotarliśmy do szatni przed spotkaniem, nasz trener, Luiz Felipe Scolari, miał coś do pokazania w telewizji. Patrzyliśmy na siebie, niepewni tego, co się stanie. Telewizor w szatni nie był rzeczą normalną.
„Usiądźcie”, powiedział nam Luiz, „Jest coś, co chcę, żebyście zobaczyli”. Włączył telewizor i poleciał hit. Było to nagranie Globo, brazylijskiego kanału. Nie widzieliśmy wiadomości z naszego kraju od czasu, gdy graliśmy w Japonii, więc po raz pierwszy słyszeliśmy lub widzieliśmy coś od ludzi z domu. Nie była to jednak zwyczajna transmisja. W programie reporterzy udali się do naszych rodzinnych miast, aby pokazać jak świętują sąsiedztwa i stany. Ostatecznie dotarli do Bento Ribeiro… i tuż przede mną zobaczyłem ulice, na których dorastałem, grając. Ujrzałem ściany, które obijałem piłkę. I małe dzieci, które stały przy kolorowych muralach, jakie dla nas namalowały, dokładnie tak jak to robiliśmy my. To była ostatnia rzecz, jaką zobaczyłem przed wyjściem na boisko.
Gdy po połowie było więc 0:0, w drużynie nie było zmartwienia. Powiem wam prawdę… nie było wielu rozmów ani żadnej wielkiej strategii, o której się dyskutowało w szatni. Rozumieliśmy, co trzeba zrobić. Zwyczajnie to zaakceptowaliśmy. Po prostu wiedzieliśmy, że strzelimy gole, których potrzebowaliśmy. I wygraliśmy. Była tam tylko ta… pewność siebie.
Czuliśmy ją przez cały turniej. Każdy mecz był nasz. Nie musieliśmy mówić, jak świetni możemy być. Tamten zespół był prawdopodobnie najlepszym, z jakim grałem. Zaś dla mnie, nie wiem, ale im większa presja, tym sprawy układają się łatwiej. Potrafiłem ujrzeć pewne rzeczy. Byłem spokojny. Mogłem tylko oddychać. Myślę, że to właśnie czyni cię dobrym napastnikiem – posiadanie tych odczuć, ale zarazem zdawanie sobie sprawy z tego, jak je kontrolować.
Później kiedy strzelasz… to prawie jak orgazm, ale także coś więcej. Więc, gdy trafiłem dwa razy i wyprowadziłem nas na prowadzenie z Niemcami, pomyślałem, o to właśnie chodzi. Wszystko było na miejscu… Puchar Świata był o krok od nas… Nigdy wcześniej nie czułem czegoś takiego na placu gry.
Następnie zostałem zmieniony w dziewięćdziesiątej minucie. To była niesamowita rzecz – to, co Luiz zrobił dla mnie – bo mogłem zobaczyć wszystko. Mogłem cieszyć się chwilą, w której wszystko było dokonane. Gdy schodziłem z boiska, pomyślałem o ludziach, którzy mówili, że nigdy nie wrócę, że nigdy więcej nie zagram, że mogę nawet nigdy więcej nie chodzić.
To był rok 2002, a ludzie dopiero zaczynali mieć telefony komórkowe. Więc gdy rozejrzałem się wokół stadionu, widziałem te wszystkie małe błyski, jak na dyskotece. Zajęło mi chwilę, nim pojąłem, co się dzieje. Kibice podnosili telefony z klapką w moją stronę i robili zdjęcia. Wtedy była to nowa koncepcja.
Później, gdy dotarłem do linii bocznej, zobaczyłem Rodrigo Paiva, sekretarza prasowego reprezentacji narodowej. Ten człowiek był ze mną przez cała moją rehabilitację. Zwykł chadzać wolno obok mnie, gdy chód był jedyną rzeczą, jaką mogłem robić. Pękłem i zacząłem płakać. Wszystkie te emocje… Nigdy wcześniej nie czułem czegoś podobnego. Tamta chwila była darem.
Następnie oczywiście świętowaliśmy. Myślę, że nie spaliśmy tamtej nocy. To była jedna wielka impreza aż do wylotu do domu, do Brazylii. Zaś podczas lotu usiadłem z moim synem na kolanach – miał wtedy dwa latka – i oglądałem się na mojego tatę. Tak naprawdę nic sobie nie powiedzieliśmy. Nigdy nie musieliśmy… taki był po prostu typ naszych relacji. Jednak obaj wiedzieliśmy, co oznacza Puchar Świata, co znaczy to dla naszej rodziny, dla Brazylii, dla Bento Ribeiro.
Samolot lądował w wielu różnych brazylijskich miastach w czasie drogi powrotnej. To były jedne z najlepszych dni w moim życiu. Zobaczyć wszystkich tych ludzi w naszym kraju i całe to szczęście. Zobaczyć murale na każdym kroku, ale teraz… z naszymi obliczami na nich.
Po zdobyciu Pucharu Świata myślałem już jednak o kolejnych krokach i celach, o następnych wyzwaniach, które czekają mnie na ścieżce kariery. Wyjąwszy, że wszystko stało się o wiele trudniejsze po kontuzjach, nadal myślałem, gdzie mógłbym być, jeśli nie doszłoby do kontuzji kolana – gdybym wiedział, jak należycie trenować.
Mnie w piłce zawsze chodziło o to, aby zobaczyć, jak daleko mogę się posunąć i czuję, że robiłem to tak długo, jak mogłem. Wyszedłem z kolejnej kontuzji kolana i dołączyłem do Corinthians. Jednak inne problemy zdrowotne utrudniły mi nie tylko grę, ale także oddychanie, stanie, chodzenie… wiedziałem, że muszę skończyć. Jeżeli nie mogłem być piłkarzem, jakim chciałem być na boisku, jeśli nie mogło mi towarzyszyć to samo odczucie, to nie mogłem tam być wcale.
W 2011 roku musiałem podjąć decyzję. Wiedziałem, że trzeba pożegnać się z futbolem, a przynajmniej z boiskiem. Piłka jest jednak niczym uzależnienie – dla piłkarzy, dla fanów, dla wszystkich. Właśnie dlatego wciąga tylu ludzi z całego świata. Spędziłem wiele czasu, rozmyślając o tym, od kiedy przestałem grać. Zastanawiałem się nad tym, co dał mi sport. Chcę być pewnym, że dzieci rosnąc – gdziekolwiek to będzie – widzą futbol w ten sam sposób, w który robiłem to ja. Jednak miasta się zmieniają. Kiedy ja dorastałem, boiska piłkarskie były wszędzie. Teraz budynki i inne inwestycje zabierają wiele miejsca, nie widzi się więc dzieciaków na ulicach tak często grających i kopiących sobie piłkę.
Moim zdaniem boisko piłkarskie jest najbardziej doskonałą rzeczą na świecie. Może znajdować się na stadionie, na plaży czy nawet tylko na wielkim skrawku trawy pośród drzew owocowych. To nie ma znaczenie. Gdy jesteś dzieckiem, możesz spojrzeć na boisko i ujrzeć swą przyszłość.
Jedną z tych rzeczy, które czynią me życie najszczęśliwszym, jest to, gdy słyszę, że goście tacy jak Messi, Neymar, Cristiano Ronaldo czy Ibrahimović mówią o tym, jaki wpływ miałem na grę, na to jak oni grają, ich wspomnienia i marzenia z dzieciństwa, aby zostać piłkarzami. Pomyślcie o tym… Byłem tylko chłopcem z Brazylii, który malował murale i marzył, żeby być jak Zico. Oni byli tylko chłopcami z Brazylii, Argentyny, Portugalii i Szwecji śniącymi o tym, aby być jak ja. Byliśmy złączeni w tym uczuciu, wiecie?
To jest piękne. Tym jest dla mnie futbol. Wiecie, wiele myślałem, jak to skończyć. Jestem dobry w zaczynaniu opowieści, ale nigdy nie chcę ich zakończyć. Zrobię to więcej w ten sposób: przeżyłem swe sny. Jak wielu ludzi może to powiedzieć o własnych życiach? Ujrzeć i żyć w tak wielu kolorach.
Wyłącz AdBlocka, żeby zobaczyć pełną treść artykułu.
Reklamy są jedyną formą, jaka pozwala nam utrzymywać portal, płacić za serwery czy wykorzystywanie zdjęć, by codziennie dostarczyć Ci sporą porcję informacji o Realu Madryt. Dlatego prosimy Cię o wyłączenie AdBlocka, jeśli w pełni chcesz cieszyć się możliwościami nowej strony i korzystać z naszej pracy. Gracias!
Komentarze